– Harding – mówi – chyba cho-cho-chodzi o ciebie. Jesteś p-przewodniczącym sa-sa-samorządu pacjentów. T-ten człowiek chce z tobą mówić.
Okresowi nie są już skrępowani, uśmiechają się teraz, radzi, że nareszcie się coś dzieje. Żartują sobie z Hardinga, pytając, czy naprawdę jest królem wariatkowa. Harding odkłada karty.
Jest to szczupły, nerwowy mężczyzna o twarzy, która sprawia wrażenie, że widziało się ją na filmie, bo jest za ładna, żeby należeć do zwykłego śmiertelnika. Harding wtula głowę w szerokie, chude ramiona, kiedy ma ochotę skryć się w sobie. Jego dłonie są długie, białe i tak delikatne, jakby jedna drugą wyrzeźbiła z mydła – czasami wymykają się i fruwają mu przed twarzą niby dwa białe ptaki, dopóki tego nie zauważy i nie uwięzi ich między kolanami; wstydzi się, że ma takie ładne ręce.
Jest przewodniczącym samorządu pacjentów, ponieważ ma dyplom wyższej uczelni. Dyplom ten, oprawiony w ramki, stoi na nocnym stoliku Hardinga obok fotografii kobiety w kostiumie kąpielowym, która również sprawia wrażenie, że się ją widziało na filmie – ma bardzo duże piersi i podtrzymując nad nimi kostium koniuszkami palców, patrzy w bok do obiektywu. Za nią widać siedzącego na ręczniku Hardinga: w kąpielówkach wygląda na cherlaka, do którego zaraz podejdzie jakiś umięśniony drągal i sypnie mu piaskiem w oczy. Harding lubi się przechwalać, jaką to on ma żonę, mówi, że jest najbardziej seksowną babką na świecie, a w nocy nigdy nie ma go dosyć.
Kiedy Billy wskazuje na niego, Harding odchyla się na krześle, przybiera ważną minę i nie patrząc ani na Billy’ego, ani na McMurphy’ego, pyta wyniośle:
– Słuchajcie, Bibbit, czy ten… interesant ma umówione spotkanie?
– Czy jest pan umówiony, panie McMurphy? Pan Harding to bardzo zajęty człowiek, trzeba mieć z góry wyznaczone spotkanie, żeby się z nim zo-zobaczyć.
– A czy ten bardzo zajęty człowiek, pan Harding, jest królem wariatkowa? – McMurphy patrzy spod oka na Billy’ego i Billy zaczyna szybko kiwać głową, szczęśliwy, że tyle mu się poświęca uwagi.
– Proszę więc powiedzieć królowi wariatkowa, panu Hardingowi, że Randle Patrick McMurphy chce się z nim zobaczyć i że ten szpital jest za mały, by pomieścić nas obu. Przywykłem kroczyć na czele. Byłem królem traktorzystów przy wyrębie lasu na cały Oregon i sąsiednie stany, a królem szulerów od powrotu z Korei i nawet królem opielaczy groszku na farmie w Pendleton – więc pomyślałem, że skoro już mam być wariatem, to też muszę być pierwszym i najlepszym! Powiedz temu Hardingowi, że albo się spotka ze mną twarzą w twarz, albo jest śmierdzącym tchórzem i ma się wynieść z miasta przed zachodem słońca.
Harding opiera się wygodniej i zakłada kciuki za klapy marynarki.
– Bibbit, powiedzcie temu młokosowi McMurphy’emu, że spotkam się z nim na korytarzu w samo południe. Zobaczymy, co jego ogniste libido jest naprawdę warte! – Harding usiłuje cedzić słowa jak McMurphy, ale w jego wykonaniu brzmi to śmiesznie, bo głos ma urywany i piskliwy. – Uprzedźcie go też, by wiedział, na kogo się porywa, że od blisko dwóch lat jestem niepodzielnym władcą tego wariatkowa i najbardziej szalonym człowiekiem na świecie!
– Panie Bibbit, proszę uprzedzić pana Hardinga, że jestem tak szalony, że głosowałem na Eisenhowera i wcale tego nie ukrywam!
– Bibbit! Powiedzcie panu McMurphy’emu, że w moim szaleństwie głosowałem na Eisenhowera dwukrotnie!
– Proszę odpowiedzieć panu Hardingowi – McMurphy wspiera się rękami o stół, pochyla i zniża głos – że ja w swoim szaleństwie zamierzam w listopadzie znów głosować na Eisenhowera.
– Chylę czoło – mówi Harding, skłania głowę i podaje McMurphy’emu rękę. Jest jasne, że McMurphy wygrał, choć nie bardzo wiem, co.
Pozostali Okresowi przerywają swoje zajęcia i podchodzą przyjrzeć się z bliska nowemu facetowi. Nikogo takiego jak on nie było jeszcze na oddziale. I pierwszy raz widzę, żeby Okresowi kogoś tak wypytywali o to, skąd pochodzi i czym się zajmuje. Odpowiada, że jest człowiekiem z powołaniem. Mówi, że tułał się bez celu, pracując dorywczo przy wyrębie lasów, dopóki nie zgarnęło go wojsko i nie pokazało mu, do czego ma dryg: tak jak jedni nauczyli się w woju oszukiwać, a drudzy obijać, tak on nauczył się grać w pokera. Od tego czasu ustatkował się i poświęcił wyłącznie hazardowi. Pragnie tylko grać w pokera, nadal być kawalerem, żyć, gdzie chce i jak mu się podoba. I jeszcze tego, żeby mu dano spokój.
– Ale sami wiecie – mówi – jak społeczeństwo prześladuje ludzi z powołaniem. Odkąd zająłem się szulerką, siedziałem w tylu prowincjonalnych kiciach, że mógłbym napisać przewodnik. Wciąż słyszę, że jestem niepoprawnym zabijaką. Że niby ciągle wdaję się w bójki. Gówno prawda. Kiedy wdawałem się w bójki, będąc prostym drwalem, przymykali oczy i mówili, że to zrozumiałe; gość, który tak ciężko tyra, ma prawo się wyszumieć. Ale jeżeli się jest szulerem i w dodatku wiadomo, że czasami organizuje się prywatne partyjki, wystarczy krzywo splunąć i już zamykają cię jako kryminalistę. Kurczę, w jednej dziurze samo wożenie mnie do mamra solidnie nadwerężyło budżet miejscowej policji!
Potrząsa głową i nadyma policzki.
– Ale trwało to krótko. Scwaniłem się. Trzeba wam wiedzieć, że ten wyrok za pobicie, który odsiadywałem w Pendleton, był pierwszym od prawie roku. Dlatego właśnie trafiłem do kicia. Wyszedłem z wprawy: facet miał jeszcze dość sił, żeby się podnieść z podłogi i zawiadomić gliny, nim prysnąłem z miasta. Twardy gość…
Znów się śmieje, funduje grabulę, a ilekroć czarny z termometrem podchodzi zbyt blisko, siada, żeby się mocować na ręce – i wkrótce zna już wszystkich Okresowych. Przywitawszy się z ostatnim z nich, wali prosto na stronę Chroników, tak jakbyśmy wcale nie byli gorsi. Nie wiadomo, czy zawsze jest taki serdeczny, czy też ma swoje szulerskie powody, by ściskać łapska facetom tak chorym, że często nie wiedzą nawet, jak się nazywają.
Odrywa od ściany dłoń Ellisa i potrząsa nią zamaszyście, jakby był politykiem kandydującym w wyborach, a głos Ellisa był równie dobry jak inne.
– Stary – mówi do niego z powagą – nazywam się Randle Patrick McMurphy i nie podoba mi się widok dorosłego faceta stojącego po kostki we własnych sikach. Może byś się wytarł, co?
Ellis spogląda w dół ze szczerym zdumieniem, jakby widział kałużę po raz pierwszy.
– Ojej, dziękuję! – woła i nawet robi kilka kroków w stronę toalety, ale gwoździe przyciągają go do ściany.
McMurphy przesuwa się wzdłuż szeregu Chroników, ściskając ręce pułkownikowi Mattersonowi, Ruckly’emu i staremu Pete’owi. Ściska ręce Wózkarzy, Chodzących i Roślin, ściska ręce, które musi podnosić chorym z kolan niby martwe ptaki, cuda maleńkich kostek i drucików, nakręcane ptaki, które spadły, bo odkształciły się sprężyny. Ściska ręce wszystkim z wyjątkiem George’a, maniaka czystości, który uśmiecha się i cofa przed niehigieniczną dłonią; jego więc McMurphy tylko pozdrawia gestem, a odchodząc, mruczy do swojej ręki:
– Jak ci się zdaje, łapo, skąd ten stary wiedział, w jakim maczałaś się gównie?
Nikt nie rozumie, do czego on zmierza, po co tak zabiega, żeby ze wszystkimi nawiązać znajomość, ale to stokroć lepsze od mieszania łamigłówek. Wciąż powtarza, jakie to istotne dla szulera, żeby poznał wszystkich, z którymi ma mieć do czynienia. Ale chyba zdaje sobie sprawę, że niewiele będzie miał do czynienia z osiemdziesięcioletnim niemowlakiem, który niechybnie wsadziłby kartę do gęby i zaczął żuć bezzębnymi dziąsłami. Mimo to wygląda, jakby dobrze się bawił, jakby zadawanie się z ludźmi po prostu sprawiało mu frajdę.