Pewnego razu, nim oddziałowa zdążyła odejść, McMurphy uszczypnął ją przez fartuch w pośladek; zrobiła się czerwona jak włosy rudzielca i pewnie by mu wymierzyła policzek, gdyby nie było przy tym lekarza, który z trudem tłumił śmiech.
Usiłowałem przekonać McMurphy’ego, by dla uniknięcia dalszych zabiegów przestał się stawiać oddziałowej, ale roześmiał się i powiedział, że ładują mu tylko za frajer akumulatory.
– Kiedy stąd wyjdę, pierwsza babka, która prześpi się ze starym McMurphym, dziesięciotysięcznowatowym psychopatą, zaświeci jak automat do gry i zacznie sypać srebrnymi dolarami! Do licha, nie boję się tej ich maszynki do ładowania akumulatorów!
Twierdził, że wstrząsy wcale mu nie szkodzą. I dalej odmawiał przyjmowania kapsułek. Ale ilekroć przez megafon rozległ się głos informujący go, że ma nic nie jeść, bo wkrótce zostanie zaprowadzony na zabieg do głównego budynku, rudzielec zaciskał zęby i krew odpływała mu z twarzy, nagle mizernej i wystraszonej jak podczas powrotu znad morza, kiedy ujrzałem jej odbicie w przedniej szybie samochodu.
Pod koniec tygodnia odesłano mnie z powrotem na nasz oddział. Miałem sporo do powiedzenia McMurphy’emu przed rozstaniem, ale akurat wrócił z elektrowstrząsów i siedział, wodząc tępo oczami za piłeczką pingpongową, jakby były połączone z nią drutem. Dwaj sanitariusze, czarny i biały, sprowadzili mnie po schodach, wpuścili na nasz oddział i zamknęli za mną drzwi. Po pobycie u furiatów panująca tu cisza wydała mi się niesamowita. Doszedłem do świetlicy i sam nie wiem czemu, zatrzymałem się w drzwiach, a wtedy wszystkie twarze obróciły się w moją stronę; Okresowi pierwszy raz patrzyli na mnie w ten sposób. Policzki jaśniały im, jakby odbijał się w nich blask jaskrawo oświetlonego podestu przed jarmarczną budą.
– Oto macie przed sobą dzikiego olbrzyma, który złamał rękę sanitariuszowi! – obwieścił Harding. – Patrzcie i podziwiajcie!
Uśmiechnąłem się do nich szeroko; teraz wiedziałem, co przez te wszystkie miesiące musiał czuć McMurphy, wciąż mając przed sobą ich złaknione twarze.
Podeszli do mnie i zaczęli o wszystko wypytywać: jak on się trzyma tam na górze? Co robi? Czy to prawda, jak szeptano na gimnastyce, że dzień w dzień posyłają go na elektrowstrząsy, a on tylko otrząsa się niczym pies po wyjściu z wody i zakłada się z technikami, jak długo utrzyma oczy otwarte po przyłożeniu mu elektrod?
Opowiedziałem im, co mogłem; nikogo nie dziwiło, że nagle z nimi rozmawiam, że ja, facet, którego zawsze uważali za głuchoniemego, gadam i słyszę. Potwierdziłem wszystkie plotki, które do nich dotarły, a potem dorzuciłem parę historyjek od siebie. Z niektórych odzywek McMurphy’ego do siostry Ratched śmiali się tak głośno, że dwie Rośliny, leżące pod mokrymi prześcieradłami po stronie Chroników, też zaczęły prychać i chichotać, jakby rozumiały każde słowo.
Kiedy zaś nazajutrz na zebraniu oddziałowa sama podniosła sprawę pacjenta McMurphy’ego, mówiąc, że nie wiedzieć czemu elektrowstrząsy nie dają pożądanego efektu i może trzeba się będzie uciec do bardziej drastycznych środków, aby pozytywnie zareagował na leczenie, Harding odpowiedział:
– Tak, to możliwe, tak… Ale z tego, co słyszałem o kontaktach siostry z McMurphym na górze, wynika, że on nie ma podobnych trudności z wywoływaniem reakcji u siostry…
Wszyscy ryknęli śmiechem – zbiło ją tu z tropu i zmieszało tak bardzo, że już nic więcej nie mówiła na temat McMurphy’ego.
Zorientowała się, że przebywając na górze McMurphy staje się coraz potężniejszy, obrasta legendą, bo chłopaki nie widzą, na ile zdołała go osłabić. Trudno jest walczyć z nieobecnym; postanowiła wiec sprowadzić McMurphy’ego z powrotem na oddział. Niech zobaczą, że nie jest twardszy od innych. Jeśli całymi dniami będzie siedział bezczynnie, otępiały po wstrząsach, wkrótce przestaną go mieć za bohatera.
Chłopaki odgadły jej zamiary i wiedziały, że dopóki McMurphy pozostanie wśród nich, oddziałowa będzie go dzień w dzień posyłać na elektrowstrząsy, nie dając mu chwili wytchnienia. Tak wiec Harding, Scanlon, Fredrickson i ja postanowiliśmy go przekonać, że dla wszystkich zainteresowanych najlepiej będzie, jeśli ucieknie ze szpitala. I nim w sobotę wrócił na oddział – wtańcowując do świetlicy jak bokser na ring, ściskając ręce nad głową i wołając, że mistrz znów jest z nami – mieliśmy już obmyślony plan. Zaczekamy do zmroku i podpalimy materac, a kiedy do środka wpadną strażacy, McMurphy da nogę przez otwarte drzwi. Był to naszym zdaniem tak znakomity pomysł, że McMurphy nie mógł go nie zaakceptować.
Ale zapomnieliśmy, że właśnie na tę noc umówił Billy’ego z Candy i obiecał przemycić ją na oddział.
Sanitariusze przyprowadzili McMurphy’ego około dziesiątej rano.
– Rozsadza mnie energia, chłopaki; docisnęli mi wtyczki, oczyścili styki, lśnię jak iskrownik od starego forda. Bawiliście się kiedy w dzieciństwie takimi iskrownikami? Pamiętam, że jak się kogoś dotknęło, skakał na metr w górę. Ubaw był po pachy!
Szalał po oddziale większy niż kiedykolwiek, rozlał kubeł brudnej wody pod drzwiami dyżurki, ulokował krążek masła na czubku białego zamszowego buta najmniejszego czarnucha, a gdy ten nic nie zauważył, chichotał w rękaw przez cały obiad, dopóki masło się nie roztopiło i nie pozostawiło na bucie plamy bardzo – zdaniem Hardinga – dwuznacznej barwy. Kiedy mijał na korytarzu którąś z młodych pielęgniarek, dziewczyna piszczała, wywracała oczami i czmychała, stukocząc obcasami i rozcierając pośladek.
Wyjawiliśmy mu plan ucieczki, ale oświadczył, że nie ma gwałtu, i przypomniał nam o randce Billy’ego.
– Nie możemy mu przecież sprawić zawodu, koledzy, teraz, kiedy wreszcie Candy ma go rozprawiczyć. Jeśli wszystko pójdzie gładko, nieźle się tej nocy zabawimy; będzie to mój pożegnalny jubel.
W tę sobotę Wielka Oddziałowa nie miała wolnego – specjalnie tak wszystko ułożyła, żeby być na miejscu, kiedy wróci rudzielec – i wkrótce po obiedzie zwołała zebranie, żeby od razu ustalić pewne sprawy. Znów wspomniała o koniecznym, jej zdaniem, zastosowaniu bardziej drastycznych środków wobec McMurphy’ego, usilnie prosząc lekarza, żeby się nad tym zastanowił, “nim będzie za późno, by pomóc pacjentowi”. Ale przez cały czas, kiedy mówiła, McMurphy mrugał, ziewał i bekał na wyścigi, a gdy wreszcie zamilkła, rozbawił do łez lekarza i wszystkich Okresowych, udzielając jej swojego poparcia.
– Chyba siostra ma rację, doktorze; sam pan widzi, ile mi dało tych marnych parę woltów. Może gdybyśmy podwoili napięcie, mógłbym leżąc w łóżku odbierać ósmy kanał, podobnie jak Martini; czwarty wyłazi mi już bokiem – w kółko nadają tylko komunikaty meteorologiczne i dziennik.
Oddziałowa chrząknęła, żeby zaprowadzić na sali porządek.
– Wcale nie mówiłam, że jestem za zwiększeniem napięcia, panie McMurphy…
– Słucham?
– Moim zdaniem należy się zastanowić nad zabiegiem chirurgicznym. To tylko drobny zabieg, ale z reguły następuje po nim zanik agresywnych skłonności u gwałtownych pacjentów…
– Gwałtownych? Ależ ja jestem łagodny jak baranek! Od dwóch tygodni nie przetrąciłem szczęki żadnemu sanitariuszowi. Nie ma więc chyba powodu, żeby mnie brać pod nóż, co?
Siostra uśmiechnęła się do McMurphy’ego, jakby prosząc, by zrozumiał, że ma na względzie wyłącznie jego dobro.
– Nie, Randle, tej operacji nie przeprowadza się skalpelem…
– A zresztą – ciągnął – obcięcie ich nic nie zmieni. W szafce mam zapasowe.
– Zapasowe?…
– Tak, doktorze. Jedno z nich jest wielkości piłki baseballowej.
– Panie McMurphy!
Uśmiech oddziałowej pękł jak szyba, kiedy zrozumiała, że McMurphy się z niej nabija.