– Ale drugie jest nie mniejsze niż te, z którymi się urodziłem.
Żartował tak do późnego wieczora. Na oddziale zapanował wesoły, karnawałowy nastrój; wszyscy szeptali o tym, że czeka nas popijawa, jeśli dziewczyna zjawi się z trunkami. Próbowali przechwycić spojrzenie Billy’ego, a kiedy im się to udawało, puszczali do niego oko. Gdy zaś stanęliśmy w kolejce po leki, McMurphy poprosił pielęgniarkę z krzyżykiem i znamieniem o kilka witamin. Zdziwiła się, ale powiedziała, że oczywiście, i wręczyła mu parę proszków wielkości średnich jaj. Schował je do kieszeni.
– Nie połknie ich pan? – spytała.
– Ja? Skądże znowu, nie potrzebuję witamin. Wziąłem je dla tego oto kawalera. Kiepsko ostatnio wygląda… w ogóle jest słabowity.
– Więc… dlaczego mu ich pan nie da!
– Dam, dam, kochanie, ale zaczekam do północy, bo wtedy przydadzą mu się najbardziej.
I otoczywszy ramieniem poczerwieniały kark Billy’ego, odszedł w stronę sypialni – po drodze puścił oko do Hardinga, a mnie dźgnął kciukiem w żebro – zostawiając pielęgniarkę w drzwiach dyżurki; stała z szeroko otwartymi ustami i lała sobie na nogę wodę z dzbanka.
Muszę coś wyjaśnić, jeśli chodzi o Billy’ego Bibbita: choć miał zmarszczki na twarzy i gdzieniegdzie siwe włosy, wciąż wyglądał jak dzieciak z kalendarzowej reprodukcji – piegowaty dzieciak z krzywymi zębami i odstającymi uszami, który, pogwizdując wesoło, ciągnie za sobą na sznurku kilka złowionych płotek – ale było to tylko złudzenie. Kiedy stawał przy innych pacjentach, wszyscy spostrzegali zdumieni, że dorównuje im wzrostem, a gdy mu się lepiej przyjrzeć, wcale nie ma piegów, odstających uszu czy krzywych zębów i nie jest dzieciakiem, lecz dorosłym mężczyzną.
Dowiedziałem się, ile ma lat, gdy niechcący podsłuchałem jego rozmowę z matką. Matka Billy’ego – masywna, korpulentna kobieta, której włosy co kilka miesięcy ze złocistych stawały się fioletowe, potem czarne, następnie znów złociste – była portierką w naszym szpitalu, a ponadto – jak wieść niosła – sąsiadką Wielkiej Oddziałowej i jej bliską, serdeczną przyjaciółką. Ilekroć szliśmy przez hall, Billy musiał podejść do jej biurka i nachylić szkarłatny policzek, żeby go mogła musnąć uszminkowanymi wargami. Ponieważ peszyło to nas na równi z nim, nikt mu z tego powodu nie dokuczał, nawet McMurphy.
Pewnego popołudnia około drugiej, nie pamiętam już, jak dawno temu, zatrzymaliśmy się w hallu w drodze na terapię, czekając, aż czarny skończy rozmawiać przez telefon ze swoim bukmacherem; część z nas porozsiadała się na wielkich, obitych plastykiem kanapach, część wyszła na słońce. Matka Billy’ego wstała od biurka, wzięła syna za rękę, wyprowadziła na zewnątrz i usiadła z nim na trawie niedaleko ode mnie. Siedziała sztywno wyprostowana, z wyciągniętymi przed siebie krótkimi, pulchnymi nogami, które w pończochach wyglądały jak parówki obciągnięte skórką; Billy położył głowę na jej kolanach, a ona zaczęła łaskotać go w ucho suchym mleczem. Billy mówił jej właśnie o tym, że powinien się chyba ożenić i pomyśleć o studiach, matka jednak, wciąż kręcąc mleczem, roześmiała się i oświadczyła, że wygaduje głupstwa.
– Kochaneczku, masz na to mnóstwo czasu. Całe życie jest jeszcze przed tobą.
– Mamo, mam trzy-trzy-trzydzieści jeden lat!
Parsknęła śmiechem i znów dotknęła chwastem ucha syna.
– Kochaneczku, czy ja wyglądam na matkę człowieka w średnim wieku?
Zmarszczyła nos, rozchyliła usta i z głośnym, wilgotnym cmoknięciem posłała mu całusa – musiałem przyznać, że nie wygląda na matkę, na niczyją matkę. Wprost nie mogłem uwierzyć, że Billy ma trzydzieści jeden lat, dopóki pewnego razu nie stanąłem przy nim dość blisko, by zobaczyć jego datę urodzenia wypisaną obok nazwiska na plastykowej bransoletce, jakie nosili wszyscy pacjenci.
O północy, kiedy pielęgniarka, Geever i drugi czarny skończyli swoją zmianę, a na ich miejsce przyszedł stary Murzyn, pan Turkle, McMurphy i Billy już byli na nogach; pewnie łykali witaminy. Wstałem z łóżka, włożyłem szlafrok i wszedłem do świetlicy, w której rozmawiali z panem Turkle’em. Wkrótce przyłączyli się do nas Harding, Scanlon, Sefelt i jeszcze kilku. McMurphy mówił staremu, co ma robić, gdy zjawi się dziewczyna, a raczej tylko mu przypominał, bo obgadali wszystko dużo wcześniej. Powiedział, że należy wpuścić dziewczynę oknem; gdyby chciała wejść drzwiami, mogłaby ją zauważyć pielęgniarka dyżurująca w hallu. A potem trzeba otworzyć izolatkę. Wymarzone miejsce dla kochanków! Znakomicie odizolowane. (“Ech, McM-Murphy” – usiłował mu przerwać Billy). Świateł nie wolno zapalać, gdyż mogłaby je zobaczyć dyżurna. Drzwi od sypialni muszą być zamknięte, w przeciwnym razie pobudzą się ci zasmarkani Chronicy. Trzeba siedzieć cicho, żeby ich nie niepokoić.
– Ech, daj spokój, M-M-Mack – żachnął się Billy.
Głowa pana Turkle’a kiwała się i kołysała na wszystkie strony, jakby Murzyn zaraz miał usnąć, ale gdy McMurphy powiedział: “A więc sprawa załatwiona”, pan Turkle odparł: “Nie, niezupełnie”, i uśmiechnął się – jego żółta, łysa czaszka na długiej szyi, unosząca się wysoko nad białym uniformem, wyglądała jak balon na drucie.
– No, Turkle, o co ci jeszcze idzie? Sam też skorzystasz. Dziewczyna ma przynieść parę butelek.
– Ciepło, ciepło – oświadczył pan Turkle. Głowa chwiała mu się bez przerwy i leciała na boki; miałem wrażenie, że Murzyn z trudem zachowuje przytomność. Podobno za dnia pracował na wyścigach. McMurphy zwrócił się do Billy’ego.
– Turkle chce, żeby go posmarować, Billy. Ile gotów jesteś dać za utratę dziewictwa?
Zanim Billy zdążył cokolwiek wyjąkać, pan Turkle potrząsnął głową.
– Nie, nie. Nie chodzi mi o forsę. Ta słodka lalunia przyniesie przecież coś więcej niż same butelki. Chyba nie tylko butelkami będziecie się dzielić, co? – Uśmiechnął się szeroko do otaczających go twarzy.
Billy o mało nie pękł, usiłując wydusić z siebie, że z nikim się nie będzie dzielił swoją dziewczyną! McMurphy wziął go na bok i wytłumaczył, że nie ma się co obawiać o cnotę swojej dziewczyny – zanim sam z nią skończy, ten stary śmierdziel, Turkle, będzie na pewno taki pijany i śpiący, że nie zdoła nawet trafić marchewką do wanny.
Dziewczyna znów się spóźniała. Siedzieliśmy w szlafrokach w świetlicy, słuchając żołnierskich wspomnień McMurphy’ego i pana Turkle’a, którzy podawali sobie papierosa wyciągniętego przez Murzyna i palili go na zmianę w dziwny sposób, zatrzymując dym w płucach, aż im oczy wychodziły na wierzch. Harding zapytał, co to za papieros, że tak intrygująco pachnie, a wtedy pan Turkle odpowiedział cienkim głosem, nie wypuszczając powietrza:
– Ot, zwykły papierosik. He, he. Chcesz się sztachnąć?
Billy denerwował się coraz bardziej – bał się, że dziewczyna nawali; bał się też, że zaraz przyjdzie. Wciąż powtarzał, że powinniśmy wrócić do łóżek zamiast siedzieć w zimnie i po ciemku, czekając jak psy na ochłap, ale tylkośmy się z niego śmiali. Żaden z nas nie miał ochoty wracać do łóżka; po pierwsze wcale nie było zimno, po drugie z przyjemnością siedzieliśmy w półmroku, słuchając opowieści McMurphy’ego i pana Turkle’a. Nikomu nie chciało się spać i nikt się specjalnie nie martwił tym, że druga dawno minęła, a dziewczyny wciąż nie ma. Pan Turkle wymyślił, że pewnie dlatego się spóźnia, że wszystkie okna są ciemne i nie wie, do którego ma podejść; McMurphy krzyknął, że to święta prawda, i obaj zaczęli biegać po oddziale i zapalać światła. Gotowi byli nawet włączyć ogromne lampy w sypialni, które budziły nas rano, ale Harding ich powstrzymał, mówiąc, że wtedy inni też się zerwą z łóżek i trzeba będzie się z nimi dzielić. Przyznali mu rację i zamiast tego zapalili lampy w gabinecie lekarza.