Staliśmy na korytarzu, podając sobie butelkę wina. Sefelt powiedział, że wolałby się napić wódki, gdyby było ją z czym zmieszać. Spytał pana Turkle’a, czy na oddziale nie ma nic, co można by dolać, ale Turkle oświadczył, że nic oprócz wody. Fredrickson zawołał, że przecież jest syrop na kaszel!
– Dają mi czasem po łyżeczce z dwulitrowego dzbana, który trzymają w magazynie leków. Całkiem smaczny syrop. Masz klucz od magazynu, Turkle?
Turkle odparł, że w nocy tylko dyżurna ma klucz od magazynu leków, ale McMurphy zaczął go namawiać, żeby pozwolił nam spróbować otworzyć drzwi bez klucza. Turkle uśmiechnął się i skinął leniwie głową, a następnie zabrał się razem z rudzielcem do otwierania zamka spinaczami. Tymczasem dziewczyny i my szaleliśmy w dyżurce; wyciągaliśmy teczki i czytaliśmy różne papiery.
– Patrzcie! – zawołał Scanlon, wymachując teczką. – Ale mają pełne akta! Jest tu nawet moja cenzurka z pierwszej klasy! Oj, jakie słabe stopnie; oj, słabiutkie!
Billy i Candy przeglądali jego teczkę. W końcu dziewczyna cofnęła się o krok, żeby na niego spojrzeć.
– Aż tyle tego masz, Billy? Freni-to i pato-tamto? Wcale nie wyglądasz na takiego chorego.
Druga dziewczyna otworzyła szufladę ze sprzętem medycznym i dziwiła się, po co personelowi tyle termoforów, całe miliony, Harding zaś siedział na biurku Wielkiej Oddziałowej i przypatrywał się nam, potrząsając głową.
McMurphy i Turkle otworzyli magazyn leków, wyjęli z lodówki butlę gęstego, wiśniowego płynu i przynieśli ją do nas. McMurphy podniósł butlę do światła i przeczytał głośno nalepkę.
– Środek sztucznie barwiony z dodatkiem substancji smakowych, w tym kwasku cytrynowego. Siedemdziesiąt procent składników obojętnych – pewnie woda – dwadzieścia procent alkoholu – doskonale – i dziesięć procent kodeiny. Ostrzeżenie: Nadużywanie leku może prowadzić do nałogu.
Otworzył butelkę i skosztował syropu, przymykając oczy. Przejechał językiem po zębach, pociągnął jeszcze jeden haust i znów przeczytał nalepkę.
– No – mruknął i kłapnął zębami, jakby je świeżo naostrzył. – Jeśli rozcieńczymy to odrobiną wódki, powinno być pyszne. Jak tam stoimy z lodem, Turkle, mój druhu?
Zmieszany z wódką i winem w papierowych kubeczkach służących do podawania leków, syrop smakował jak napój dla dzieci, lecz miał moc kaktusowego wina, które kupowaliśmy w The Dalles; w przełyku czuło się tylko łagodny chłód, ale gdy dochodził do brzucha, wręcz palił wnętrzności. Pogasiliśmy światła w świetlicy i siedzieliśmy, sącząc trunek. Pierwsze parę kolejek wypiliśmy z powagą i w milczeniu, jakby to było lekarstwo, patrząc po sobie, czy nikt się nie otruje. McMurphy i Turkle na zmianę popijali syrop i palili papierosy Murzyna; w pewnym momencie zaczęli chichotać i zastanawiać się, jak by to było przelecieć tę pielęgniarkę ze znamieniem, która o północy skończyła dyżur.
– Bałbym się – oświadczył Turkle – że zacznie mnie walić po łbie tym krzyżem, który nosi na łańcuchu. Strach, no nie?
– A ja bym się bał – powiedział McMurphy – że kiedy będę sobie dokazywał na niej w najlepsze, wsadzi mi nagle w tyłek termometr, żeby zmierzyć temperaturę!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Harding przestał się na chwilę śmiać, żeby dodać coś od siebie:
– Albo, co gorsze, będzie leżała pod tobą bez ruchu, strasznie skupiona, i… o Jezu, nie mogę… mówiła, jakie masz tętno!
– Nie mogę… o rety!
– Albo, co jeszcze gorsze, leżała i obliczała twoje tętno i temperaturę jednocześnie – sans instruments!
– Nie mogę, litości…
Śmialiśmy się tak, że o małośmy nie pospadali z kanap i foteli; krztusiliśmy się, łzy ciekły nam z oczu. Dziewczyny osłabły od śmiechu – dopiero za trzecią próbą udało im się stanąć na nogach.
– Muszę iść… zrobić psi-psi – oznajmiła większa, po czym zataczając się i chichocząc ruszyła w stronę toalety; pomyliła drzwi i wpadła do sypialni, my zaś czekaliśmy, co będzie dalej, przykładając palce do ust i uciszając się nawzajem. Usłyszeliśmy pisk dziewczyny, ryk starego pułkownika Mattersona: “Poduszka to… koń!”, i Sandy wybiegła z sypialni goniona przez pułkownika na wózku inwalidzkim.
Sefelt odwiózł staruszka z powrotem i osobiście wskazał dziewczynie toaletę; powiedział, że normalnie korzystają z niej wyłącznie mężczyźni, toteż stanie pod drzwiami i będzie pilnował, by żaden nie wszedł; do ostatniej kropli krwi będzie bronił im dostępu! Dziewczyna podziękowała mu uroczyście, podali sobie ręce i zasalutowali; gdy była w środku, z sypialni znów wyleciał na wózku pułkownik – Sefelt ledwo mógł go powstrzymać od wjechania do toalety. Kiedy dziewczyna wyszła na korytarz, jej strażnik odpierał właśnie nogą szarżę wózka, podczas gdy my staliśmy na skraju pola bitwy, zagrzewając to jednego, to drugiego do walki. Dziewczyna pomogła Sefeltowi położyć pułkownika do łóżka, a następnie poszli na korytarz tańczyć walca przy muzyce, której nikt poza nimi nie słyszał.
Harding pił, rozglądał się i potrząsał głową.
– Nic z tego nie dzieje się naprawdę. To tylko wspólny wymysł Kafki, Marka Twaina i Martiniego.
McMurphy i Turkle zaniepokoili się nagle, że wciąż pali się zbyt wiele świateł; wstali i pogasili wszystko, co się świeciło, łącznie z małymi lampkami na korytarzu wmurowanymi na wysokości kolan. Oddział pogrążył się w egipskich ciemnościach, Turkle rozdał nam latarki i zaczęliśmy się ganiać na wózkach inwalidzkich, które wyciągnęliśmy z magazynu; bawiliśmy się znakomicie, gdy wtem rozległ się charakterystyczny okrzyk Sefelta i zobaczyliśmy, że leży w drgawkach na posadzce obok Sandy. Siedziała wpatrzona w niego i wygładzała spódnicę.
– Nigdy nie przeżyłam nic podobnego – szepnęła z przejęciem.
Fredrickson ukląkł przy przyjacielu, wsunął mu w zęby portfel, żeby nie odgryzł sobie języka, i pomógł mu zapiąć spodnie.
– Nic ci nie jest? Sef, nic ci nie jest?
Sefelt podniósł leniwie rękę i nie otwierając oczu, wyjął z ust portfel. Uśmiechnął się zaślinionymi wargami.
– Nic mi nie jest – rzekł. – Dajcie mi tylko prochy; jak je łyknę, znów biorę się do dzieła.
– Naprawdę chcesz wziąć proszki, Sef?
– Dajcie prochy!
– Dajcie prochy! – powtórzył przez ramię Fredrickson, nie podnosząc się z klęczek.
– Prochy! Prochy! – zawołał Harding i świecąc sobie latarką, ruszył chwiejnym krokiem do magazynu leków.
Sandy, która wciąż siedziała przy Sefelcie i głaskała go w zadumie po głowie, powiodła za Hardingiem szklistym wzrokiem.
– Może lepiej i mnie coś przynieś! – krzyknęła pijackim głosem. – Nigdy dotąd nie przeżyłam nic choćby trochę podobnego!
Z końca korytarza dobiegł brzęk tłuczonego szkła; Harding wrócił z dwiema garściami pigułek, którymi posypał Sefelta i dziewczynę, jakby kruszył do grobu grudki ziemi. Podniósł oczy na sufit.
– Najlitościwszy Boże, przyjmij na swoje łono tych biednych grzeszników. I nie zamykaj drzwi przed nami wszystkimi, zbliża się bowiem nasz koniec, nasz ostateczny, nieodwołalny, fantastyczny koniec. Wreszcie pojąłem, co się dzieje. To nasze ostatnie chwile radości. Potem czeka nas zagłada. Musimy zebrać się na odwagę, żeby z podniesionym czołem przyjąć zgotowany nam los. Rano wszyscy zginiemy. Zastrzyk trucizny. Sto mililitrów dla każdego. Albo siostra Ratched ustawi nas w szeregu pod ścianą naprzeciw strasznego, ładowanego przez lufę garłacza, który nabije zawczasu miltownami, thorazyną, stelazyną i librium! Następnie opuści szablę: pal! I uspokoi nas na wieki wieków!