Выбрать главу

Oparł się plecami o ścianę i osunął na posadzkę, a z rąk potoczyły mu się na wszystkie strony pigułki podobne do czerwonych, zielonych i pomarańczowych owadów.

– Amen – rzekł i zamknął oczy.

Dziewczyna na posadzce obciągnęła spódnicę, zasłaniając długie, spracowane nogi, spojrzała na Sefelta, który leżał przy niej uśmiechnięty, drgając w świetle latarek, i powiedziała:

– Nigdy nie przeżyłam nic nawet w części zbliżonego!

Przemowa Hardinga, nawet jeśli nas nie otrzeźwiła, to jednak pomogła nam uświadomić sobie powagę tego, co robimy. Nadciągał świt i należało pomyśleć, co będzie, kiedy rano zjawi się personel. Billy Bibbit i jego dziewczyna powiedzieli, że już jest po czwartej, więc jeśli nikt nie weźmie im tego za złe, chcieliby, żeby pan Turkle otworzył izolatkę. Przeszli pod szpalerem snopów światła z latarek, my zaś przenieśliśmy się do świetlicy, żeby trochę posprzątać. Turkle wrócił z izolatki ledwo przytomny i musieliśmy zawieźć go do świetlicy w wózku inwalidzkim.

Idąc z tyłu za innymi, ze zdziwieniem stwierdziłem nagle, że jestem pijany, autentycznie pijany; zaróżowiony i uśmiechnięty, po raz pierwszy, odkąd wyszedłem z wojska, zataczam się po pijanemu, a ze mną jest kilku zalanych facetów i dwie wstawione dziewczyny… i to na oddziale Wielkiej Oddziałowej! Pijany uganiam się, śmieję i zabawiam z kobietami w samym wnętrzu najsroższej twierdzy Kombinatu! Zacząłem sobie przypominać, cośmy wyprawiali tej nocy, i ledwo mogłem w to uwierzyć. Musiałem sobie powtarzać, że wszystko wydarzyło się naprawdę i że to myśmy nadali temu bieg. Wystarczyło otworzyć okno, tak jak wtedy, kiedy się chce wpuścić świeże powietrze. Może Kombinat wcale nie był wszechpotężny? Co mogło nas powstrzymać od powtórzenia zabawy, skoro wiedzieliśmy już, jak się do tego zabrać? Albo od robienia innych rzeczy, na które mieliśmy ochotę? Myśląc o tym, poczułem się taki szczęśliwy, że krzyknąłem, skoczyłem do McMurphy’ego i Sandy idących przede mną, złapałem ich i podniosłem wysoko, po jednym w każdej ręce, a następnie pobiegłem z nimi do świetlicy, choć oboje darli się wniebogłosy i kopali jak małe dzieci. Taki byłem szczęśliwy.

Pułkownik Matterson znów się wyłonił z sypialni, świeżo wypoczęty i gotów dalej nas pouczać, ale Scanlon zawiózł go z powrotem do łóżka. Sefelt, Martini i Fredrickson powiedzieli, że też gruchną się spać. McMurphy, ja, Harding, dziewczyna i pan Turkle zostaliśmy, żeby dopić syrop i zastanowić się, co począć z bałaganem na oddziale. Chyba jedynie ja i Harding przejmowaliśmy się naprawdę; McMurphy i Sandy tylko popijali syrop, uśmiechali się do siebie i trzymali w mroku za ręce, a pan Turkle co rusz zapadał w drzemkę. Harding robił, co mógł, żeby się otrząsnęli.

– Nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji! – zawołał.

– Gówno – powiedział McMurphy.

Harding uderzył dłonią w stół.

– McMurphy, Turkle, czy do was nie dociera, co się tu działo tej nocy? Na oddziale szpitala psychiatrycznego! Na oddziale siostry Ratched! Następstwa będą… straszliwe!

McMurphy ugryzł dziewczynę w ucho. Turkle skinął głową, otworzył jedno oko i rzekł:

– To prawda. I co gorsza, oddziałowa przychodzi tej niedzieli.

– Mam jednak pewien plan – oświadczył Harding.

Wstał i powiedział, że skoro McMurphy jest najwyraźniej zbyt pijany, żeby cokolwiek przedsięwziąć, ktoś inny musi przejąć sprawy w swoje ręce. Wyłuszczając swój plan, chwiał się coraz mniej i powoli trzeźwiał. Przekonywał nas usilnie, a jego dłonie kreśliły w powietrzu to, co mówił. Cieszyłem się, że jest tu z nami, gotów wziąć sprawy w swoje ręce.

Otóż mieliśmy tak związać Turkle’a, jakby to McMurphy zaszedł go od tyłu i skrępował – no, na przykład podartym na pasy prześcieradłem – zabrał mu klucze, włamał się do magazynu i porozsypywał leki, następnie na złość oddziałowej – w to na pewno uwierzy – porozrzucał teczki, a w końcu otworzył siatkę i uciekł przez okno.

McMurphy stwierdził, że to brzmi jak scenariusz telewizyjny i jest tak beznadziejnie głupie, że musi się udać, po czym pochwalił Hardinga za trzeźwe myślenie. Harding podkreślił zalety swojego planu: nikt nie będzie miał kłopotów z oddziałową, Turkle’a nie wyleją z pracy, a McMurphy będzie mógł uciec ze szpitala. Powiedział, że dziewczyny mogą zawieźć McMurphy’ego do Kanady, Tijuany czy też, jeśli woli, do Newady; nic mu nie grozi, bo policja nigdy się specjalnie nie wysila, żeby łapać uciekinierów ze szpitala, gdyż dziewięćdziesiąt procent i tak zawsze wraca po kilku dniach; pijani i bez centa przy duszy, wiedzą, że tylko tu mogą liczyć na darmowe łóżko i wikt. Rozmawialiśmy o tym przez chwilę, dopijając syrop. Wreszcie temat się wyczerpał; zamilkliśmy i Harding usiadł.

McMurphy zdjął rękę z pleców dziewczyny i spojrzał w zamyśleniu najpierw na mnie, potem na Hardinga; znów miał na twarzy ten dziwny, zmęczony wyraz. Zapytał, co z nami, dlaczego nie włożymy ciuchów i nie zwiejemy razem z nim?

– Jeszcze niezupełnie jestem gotów, Mack – odparł Harding.

– A myślisz, że ja jestem?

Harding przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu, po czym uśmiechnął się i rzekł:

– Nie, nie rozumiesz. Będę gotów za kilka tygodni. Ale chcę to zrobić sam i po swojemu, wyjść głównym wejściem, po załatwieniu wszystkich koniecznych formalności. Chcę, żeby żona przyjechała po mnie o określonej godzinie. Chcę, żeby wiedzieli, że potrafiłem wyjść stąd w ten sposób.

McMurphy skinął głową.

– A ty, Wodzu?

– Już mi nic nie jest. Nie wiem tylko, dokąd się udać. Zresztą ktoś powinien tu zostać jeszcze parę tygodni i dopilnować, żeby rzeczy nie zaczęły powracać do dawnego stanu.

– A co z Billym, Sefeltem, Fredricksonem i resztą?

– Nie mogę mówić za nich – rzekł Harding. – Wciąż mają swoje problemy, tak samo jak my wszyscy. Pod wieloma względami są nadal chorymi ludźmi. Ale przynajmniej są chorymi ludźmi, a nie królikami, Mack. Może kiedyś będą zdrowi. Tego nie wiem.

McMurphy zastanawiał się nad tym przez chwilę, wpatrzony w wierzch swoich dłoni. Znów spojrzał na Hardinga.

– Harding, na czym to polega? Co się dzieje?

– Chodzi ci o nas?

McMurphy przytaknął.

Harding potrząsnął głową.

– Chyba nie umiem ci odpowiedzieć. Och, pewnie mógłbym ci wyłożyć całą freudowską teorię ozdobioną pięknymi słówkami i wyłuszczyć, co według niej może być powodem, ale to wcale nie zbliżyłoby nas do sedna. Chcesz znać przyczyny powodów, a tych nie umiem ci podać. W każdym razie nie za innych. A w moim przypadku? Poczucie winy. Wstyd. Lęk. Niedocenianie siebie. W młodym wieku odkryłem, że jestem… bądźmy wielkoduszni i powiedzmy “inny”. To lepsze, ogólniejsze słowo od tego, którym zwykle posługują się ludzie. Pozwalałem sobie na pewne praktyki, które społeczeństwo uważa za wstydliwe. I zachorowałem. Nie sądzę, żeby powodem były akurat te praktyki, raczej świadomość, że wskazuje na mnie potężny, karzący palec społeczeństwa, a donośny głos milionów powtarza: “Wstyd. Wstyd. Wstyd”. Tak społeczeństwo postępuje z odmieńcami.

– Ja też jestem inny – rzekł McMurphy. – Dlaczego mnie nie przytrafiło się nic podobnego? Jak daleko sięgam pamięcią, ludzie czepiali się mnie o to czy o tamto, ale to nie od… ale nie zwariowałem od tego.

– Nie, masz rację. Nie od tego zwariowałeś. Powód mojej choroby nie jest jedynym powodem. Kiedyś, zaraz po studiach, byłem pewien, że potępienie społeczne jest jedyną siłą pchającą ku szaleństwu, ale ty sprawiłeś, że zrewidowałem moją teorię. Jest jeszcze coś, przyjacielu, co popycha ludzi, silnych ludzi jak ty, przyjacielu, na drogę szaleństwa.