– Tak? Nie żebym był na tej drodze, ale powiedz, co?
– My. – Harding zatoczył krąg białą, delikatną ręką i powtórzył: – My.
– Gówno – powiedział jakby bez przekonania McMurphy, uśmiechnął się i wstał, pociągając za sobą dziewczynę. Zmrużył oczy, żeby spojrzeć na niewyraźną tarczę zegara. – Dochodzi piąta. Przyda mi się krótka drzemka przed wielką ucieczką. Dzienna zmiana przychodzi dopiero za dwie godziny; niech Billy i Candy jeszcze sobie pośpią. Ruszamy koło szóstej. Sandy, koteczku, może godzinka w łóżku by nas otrzeźwiła. Co ty na to? Jutro czeka nas długa podróż, może do Kanady, może do Meksyku, a może jeszcze gdzie indziej.
Turkle, Harding i ja wstaliśmy również. Wszyscy nadal nieźleśmy się zataczali i wciąż byliśmy porządnie wstawieni, mimo to zaczął nas ogarniać rzewny, smutnawy nastrój. Turkle obiecał, że za godzinę wykopie McMurphy’ego i dziewczynę z łóżka.
– Mnie też obudź – poprosił Harding. – Chcę stać w oknie, ze srebrną kulą w dłoni, kiedy McMurphy zepnie konia ostrogami i odjedzie w siną dal.
– Daj spokój. Idźcie obaj spać. Nie chcę was więcej oglądać. Jasne?
Harding uśmiechnął się i skinął głową, ale nic nie powiedział. McMurphy podał mu rękę; Harding ją uścisnął. Rudzielec zatoczył się do tyłu jak pijany kowboj w wahadłowych drzwiach baru i puścił oko.
– Kiedy się zmyję, stary, znów będziesz królem wariatkowa.
Odwrócił się do mnie i zmarszczył brwi.
– Nie wiem, Wodzu, kim ty możesz być. Musisz się rozejrzeć. Może mógłbyś grać czarne charaktery w westernach. No, trzymaj się.
Uścisnąłem mu dłoń i wszyscy ruszyliśmy do sypialni. McMurphy powiedział Turkle’owi, żeby podarł parę prześcieradeł i zdecydował, jakimi węzłami chce być skrępowany. Turkle oświadczył, że zaraz weźmie się do dzieła. Położyłem się do łóżka w szarzejącej sypialni; słyszałem, jak McMurphy i dziewczyna również się kładą. Czułem odrętwienie i przyjemne ciepło. Słyszałem, jak pan Turkle otwiera na korytarzu drzwi do magazynu z bielizną, po czym wzdycha głęboko i czka, zamykając je za sobą. Kiedy moje oczy przywykły do półmroku, zobaczyłem, że McMurphy i dziewczyna przytulają się do siebie, układają wygodnie, bardziej jak dwoje zmęczonych dzieci niż jak dorosły mężczyzna i dorosła kobieta, którzy idą razem do łóżka, żeby się kochać.
I tak właśnie wyglądali, kiedy znaleźli ich czarni, którzy przyszli włączyć światło w sypialni o szóstej trzydzieści.
Sporo rozmyślałem o tym, co się następnie stało, i doszedłem do wniosku, że było to nieuniknione i wydarzyłoby się prędzej czy później, nawet gdyby pan Turkle obudził McMurphy’ego i obie dziewczyny i wyprawił ich ze szpitala, jakeśmy zaplanowali. Wielka Oddziałowa i tak by odkryła, co się tu działo – może wystarczyłoby jej spojrzeć na twarz Billy’ego – i postąpiłaby tak, jak postąpiła, bez względu na to, czy McMurphy byłby na oddziale, czy nie. A wówczas Billy zrobiłby to, co zrobił. McMurphy zaś dowiedziałby się o tym i na pewno wrócił.
Musiałby wrócić, bo tak jak nie dopuścił do tego, żeby jej to uszło na sucho, kiedy był obecny, tak samo nie mógłby pozwolić, by Wielka Oddziałowa miała ostatnie słowo, gdyby przebywał z dala od szpitala, grał w pokera w Carson City czy w Reno. Zupełnie jakby podpisał kontrakt na całą walkę i w żaden sposób nie mógł się wcześniej wycofać.
Ledwie wstaliśmy z łóżek i zaczęli krążyć po oddziale, przekazywana szeptem wieść o tym, co się wydarzyło w nocy, rozniosła się równie szybko jak ogień po prerii.
– Co mieli w sypialni? – dopytywali ci, którzy nie brali udziału w zabawie. – Kurwę? Jezu!
Nie tylko kurwę, odpowiadali inni, ale i popijawę. McMurphy zamierzał wyprowadzić dziewczynę przed nadejściem personelu, ale zaspał.
– Co za ciemnotę próbujecie nam wcisnąć?
– Żadną ciemnotę. To wszystko święta prawda. Sam brałem w tym udział.
Uczestnicy zabawy opowiadali o niej z dumą i z przejęciem, jak ludzie, którzy byli świadkami pożaru wielkiego hotelu lub zerwania tamy – pełni powagi i szacunku, bo liczba ofiar jeszcze nie jest znana – a im dłużej opowiadali, tym bardziej się nam robiło wesoło. Ilekroć Wielka Oddziałowa i krzątający się po salach czarni znajdowali coś nowego, jak pustą butlę po syropie na kaszel albo sznur wózków inwalidzkich stojących na końcu korytarza niby puste gokarty w lunaparku, balowiczom przypominały się nagle jasno i wyraźnie kolejne zdarzenia tej nocy; mogli je rozpamiętywać i relacjonować tym, którzy nie brali w nich udziału. Czarni spędzili wszystkich do świetlicy, zarówno Chroników, jak i Okresowych; kręciliśmy się bezładnie w ogólnym podnieceniu. Dwie stare Rośliny siedziały zanurzone w pościeli, mrużąc oczy i kłapiąc bezzębnymi dziąsłami. Wszyscy oprócz McMurphy’ego i dziewczyny byli w piżamach i kapciach; rudzielec miał na sobie czarne spodenki w białe wieloryby, Sandy natomiast była całkiem ubrana, tyle że bez butów i bez pończoch – te przerzuciła przez ramię. Siedzieli obok siebie na kanapie, trzymając się za ręce. Dziewczyna drzemała, a McMurphy opierał się o nią z błogim, sennym uśmiechem.
Nasza powaga i zatroskanie mimo woli ustępowały miejsca radości i uciesze. Kiedy oddziałowa natknęła się na stos pigułek, którymi Harding posypał Sefelta i dziewczynę, dusiliśmy się i prychali, żeby powstrzymać się od śmiechu, lecz gdy czarni znaleźli i wyprowadzili z magazynu z bielizną pana Turkle’a, a my ujrzeliśmy, jak mruga oczami i jęczy poowijany setkami metrów podartych prześcieradeł niby skacowana mumia, ryknęliśmy na cały głos. Wielka Oddziałowa przyjmowała nasz szampański humor bez cienia swojego sztucznego uśmiechu; dławiła się naszym śmiechem, wyglądało, że lada moment trzaśnie jak rybi pęcherz.
McMurphy przerzucił jedną gołą nogę przez oparcie kanapy i naciągnął czapkę nisko na czoło, żeby osłonić przed światłem zaczerwienione oczy. Co chwila oblizywał wargi językiem, który po piciu syropu wyglądał jak powleczony szelakiem. Rudzielec był blady i okrutnie zmęczony; wciąż przyciskał dłonie do skroni i ziewał, ale choć czuł się tak podle, bez przerwy się uśmiechał, a raz czy dwa nawet zarechotał na widok najnowszych odkryć oddziałowej.
Kiedy siostra Ratched weszła do dyżurki, żeby zadzwonić do głównego budynku i zawiadomić dyrekcję o rezygnacji pana Turkle’a – Sandy i Turkle skorzystali z okazji i otworzyli siatkę. Pomachali nam na pożegnanie i ruszyli biegiem przez trawnik, potykając się i ślizgając na mokrej, połyskującej w słońcu trawie.
– Nie zamknęli siatki! – krzyknął Harding do McMurphy’ego. – Prędko! Uciekaj za nimi!
McMurphy jęknął – spod powieki, niczym kurczę wykluwające się z jajka, wyjrzało przekrwione oko.
– Żartujesz chyba. Łeb mam taki spuchnięty, że w życiu by mi nie przelazł przez okno, a co dopiero ja cały!
– Przyjacielu, najwyraźniej nie rozumiesz jeszcze w pełni…
– Harding, idź do diabła z tym swoim gadaniem; jedyne, co rozumiem, to że nadal jestem na wpół pijany. I źle się czuję. Co więcej, ty chyba też jesteś pijany. A ty, Wodzu, jesteś pijany czy nie?
Odpowiedziałem, że wciąż nie czuję nosa i policzków, jeśli to o czymś świadczy.
McMurphy skinął głową, przymknął oczy, splótł ręce na brzuchu i osunął się nisko w fotelu, opierając podbródek o pierś. Mlasnął ustami i uśmiechnął się jakby przez sen.
– Do licha – mruknął – wszyscy są jeszcze pijani.