Siostra Ratched przez tydzień leżała na urazówce i przez ten czas skośnooka pielęgniarka od furiatów kierowała oddziałem; dało to chłopakom okazję do dokonania znacznych zmian w regulaminie. Zanim wróciła Wielka Oddziałowa, Harding doprowadził nawet do ponownego otwarcia gabinetu hydroterapii i teraz sam kierował tam grą w oko, starając się nadać swemu cienkiemu, słabemu głosowi tubalne brzmienie licytatorskiego ryku McMurphy’ego. Akurat tasował karty, gdy usłyszeliśmy, jak klucz oddziałowej zgrzyta w zamku.
Wyszliśmy wszyscy jej na spotkanie, żeby zapytać o McMurphy’ego. Kiedyśmy się zbliżyli, odskoczyła dwa kroki do tyłu i przez moment myślałem, że może ucieknie. Twarz miała nabrzmiałą, siną i z jednej strony tak zniekształconą, że oko było zupełnie zamknięte, szyję zaś obwiązaną szerokim bandażem. I nowy biały fartuch. Niektórzy faceci uśmiechali się, gapiąc na jej piersi; choć fartuch był mniejszy, ciaśniejszy i bardziej wykrochmalony od tych, które nosiła poprzednio, nie mógł ukryć faktu, że oddziałowa jest kobietą.
Harding podszedł do niej z uśmiechem i spytał, co się dzieje z McMurphym.
Wyjęła z kieszeni bloczek i ołówek, napisała “wróci” i pokazała nam kartkę. Bloczek drżał jej w dłoni.
– Jest siostra pewna? – zapytał Harding po przeczytaniu kartki.
Dochodziły nas bowiem różne słuchy: że pobił dwóch sanitariuszy na oddziale furiatów, zabrał im klucze i uciekł, że odesłano go z powrotem na farmę penitencjarną, a nawet, że siostra Ratched, sprawująca wyłączną władzę nad oddziałem do chwili znalezienia nowego lekarza, poddaje rudzielca specjalnej terapii.
– Czy jest siostra zupełnie pewna? – powtórzył Harding.
Oddziałowa znów wyjęła bloczek. Miała zesztywniałe stawy, toteż bledsza niż kiedykolwiek dłoń skrobała ołówkiem po kartce jak ręka mechanicznego wróżbity, który wypisuje przepowiednie, gdy wrzuci się centa do automatu.
“Tak, panie Harding – napisała. – Nie mówiłabym tego, gdybym nie była pewna. Wróci na oddział”.
Harding przeczytał kartkę, podarł na strzępy i rzucił w oddziałową. Odskoczyła i podniosła rękę, by osłonić siną, zniekształconą połowę twarzy przed spadającymi strzępami papieru.
– E tam, gówno pani wie! – oświadczył Harding.
Spojrzała na niego; jej dłoń zawisła niezdecydowanie nad bloczkiem, po chwili jednak oddziałowa odwróciła się i weszła do dyżurki, chowając do kieszeni ołówek i bloczek.
– Hm – mruknął Harding. – Nasza rozmowa urwała się dość nagle. Ale jak można pisemnie odeprzeć zarzut, że się gówno wie?
Siostra Ratched usiłowała zaprowadzić na oddziale dawny porządek, ale szło jej to niesporo, wciąż bowiem czuło się tu obecność McMurphy’ego; miało się wrażenie, że biega po korytarzach, śmieje się na zebraniach i śpiewa w toalecie. Oddziałowa nie mogła odzyskać dawnej władzy, wypisując polecenia na świstkach papieru. Traciła po kolei wszystkich pacjentów. Kiedy Harding wypisał się ze szpitala i odjechał z żoną, a George przeniósł się na inny oddział, spośród uczestników wyprawy rybackiej pozostało nas tylko trzech – ja, Martini i Scanlon.
Nie chciałem jeszcze odchodzić, bo oddziałowa wydawała mi się zbyt pewna siebie, zupełnie jakby coś kryła w zanadrzu, więc wolałem być na miejscu, w razie gdyby do czegoś doszło. I pewnego ranka, w trzy tygodnie po tym, jak zabrano McMurphy’ego, rzuciła na stół swoją ostatnią kartę.
Otworzyły się drzwi oddziału i czarni wtoczyli wózek szpitalny z umocowaną do niego kartą choroby, na której było wypisane grubymi, drukowanymi literami: McMURPHY, RANDLE P. STAN: PO OPERACJI. A poniżej atramentem: LOBOTOMIA.
Wwieźli wózek do świetlicy i ustawili przy ścianie po stronie Chroników. Stanęliśmy przy nim, żeby przeczytać kartę, a potem spojrzeliśmy na głowę wciśniętą w poduszkę i zobaczyliśmy gęstwinę rudych włosów nad mlecznobiałą twarzą z wielkimi fioletowymi sińcami wokół oczu.
Po chwili milczenia Scanlon odwrócił się i splunął na posadzkę.
– Ejże, co za numer chce nam wyciąć ta suka, niech ją licho. To nie on.
– Zupełnie niepodobny – dodał Martini.
– Ma nas za naiwniaków, czy co?
– Odwalili jednak kawał porządnej roboty – powiedział Martini, przysuwając się bliżej głowy i wskazując palcem. – Zobaczcie, podrobili złamany nos, krzywą bliznę, nawet baki.
– Pewnie – warknął Scanlon. – Ale, kurwa, co z tego?
Przepchnąłem się przez innych pacjentów i stanąłem obok Martiniego.
– Pewnie, umieją kopiować blizny i złamane nosy – oświadczyłem. – Ale nie umieli skopiować najważniejszego. Ta twarz jest pusta. Jak twarz manekina z wystawy, nie, Scanlon?
Scanlon znów splunął.
– Pewnie. To wszystko jest jakieś bez wyrazu. Każdy to widzi.
– Patrzcie, tatuaże! – zawołał któryś pacjent, unosząc prześcieradło.
– Pewnie – rzekłem. – Potrafią robić tatuaże. Ale spójrzcie na jego ręce! Rąk już nie potrafili. Miał przecież potężne łapy!
Przez resztę dnia Scanlon, Martini i ja natrząsaliśmy się z tej nędznej cyrkowej kukły, jak Scanlon ochrzcił postać leżącą w świetlicy, ale gdy wraz z upływem czasu opuchlizna wokół oczu nikła coraz bardziej, coraz więcej pacjentów podchodziło do wózka. Patrzyłem, jak – udając, że idą wziąć pismo z półki albo napić się wody – krążą w pobliżu, by jeszcze raz spojrzeć ukradkiem na twarz kukły. Obserwowałem ich i usiłowałem odgadnąć, jak by w tej sytuacji postąpił McMurphy. Mogłem być pewien jednego: nie pozwoliłby, żeby coś takiego z kartą z jego nazwiskiem siedziało przez dwadzieścia czy trzydzieści lat w świetlicy, służąc Wielkiej Oddziałowej za przykład tego, jak kończą ci, którzy próbują walczyć z panującym porządkiem. Na pewno by nie pozwolił.
Czekałem wieczorem w sypialni, aż sanitariusze skończą obchód. Kiedy poznałem po odgłosach, że wszyscy już śpią, przekręciłem głowę, żeby widzieć sąsiednie łóżko. Oddech kukły dobiegał mnie już od kilku godzin, odkąd czarni wtoczyli wózek i przenieśli z niego nosze na łóżko; słuchałem, jak płuca gubią rytm, przestają pracować, po czym znów zaczynają, i pragnąłem, żeby przestały na zawsze – ale dopiero teraz spojrzałem po raz pierwszy.
Za oknem świecił księżyc; szarawy, chłodny blask sączył się do sypialni. Kiedy usiadłem w pościeli, mój cień padł na sąsiednie łóżko i sięgającą od ramion po biodra czarną smugą przeciął na dwoje leżącą tam postać. Opuchlizna wokół oczu opadła już na tyle, że były otwarte; patrzyły prosto w jasny księżyc, rozszerzone i widzące, a zarazem szkliste i zadymione jak przepalone korki od tak długiego wpatrywania się w jeden punkt bez mrużenia powiek. Przechyliłem się, żeby podnieść poduszkę, a wtedy oczy, pobudzone ruchem, zaczęły wodzić za mną, kiedy wstawałem i pokonywałem niewielką przestrzeń między łóżkami.
Duże, muskularne ciało mocno trzymało się życia. Długo walczyło, żeby go nie utracić, ciskając się i miotając, aż wreszcie musiałem położyć się na nim całym ciężarem i ścisnąć kolanami jego nogi, które kopały, gdy wgniatałem mu poduszkę w twarz. Zdawało mi się, że leżę tak latami. W końcu przestało się miotać. W końcu uspokoiło się, zadrżało raz i znów znieruchomiało. Wtedy zsunąłem się z niego. Podniosłem poduszkę i w blasku księżyca zobaczyłem, że twarz jest tak samo pusta, martwa i bez wyrazu, jak była, nie zmieniło jej nawet uduszenie. Zamknąłem kciukami powieki i przytrzymałem je chwilę, żeby oczy się nie otworzyły. Potem wróciłem do swojego łóżka.
Leżałem przez jakiś czas z kocem naciągniętym na głowę, pewien, że tłumi mój oddech, ale syk Scanlona uprzytomnił mi, że tak nie jest.