Выбрать главу

– Spokojnie, Wodzu – powiedział Scanlon. – Spokojnie. Wszystko w porządku.

– Zamknij się! – szepnąłem. – Idź spać.

Zapadła cisza, ale po chwili Scanlon znów syknął i zapytał:

– Już po wszystkim?

Powiedziałem mu, że tak.

– Cholera – rzekł wtedy – ona to pozna. Wiesz chyba, prawda? Pewnie, że nikt nie będzie mógł nic dowieść… wciąż się zdarza, że po operacji ktoś odwala kitę… ale ona będzie wiedziała.

Nic nie odpowiedziałem.

– Na twoim miejscu, Wodzu, zwiałbym stąd czym prędzej. Tak jest. Słuchaj. Uciekaj zaraz, a ja cię będę krył, powiem, że widziałem, jak się ruszał po twoim zniknięciu. Dobry pomysł, nie?

– Mam sobie tak po prostu wyjść, co? Wystarczy pewnie poprosić, żeby otworzyli drzwi i mnie wypuścili?

– Nie. Przypomnij sobie; McMurphy pokazał ci, jak się stąd wydostać. W pierwszym tygodniu swojego pobytu. Pamiętasz?

Nie odpowiedziałem. Scanlon też się więcej nie odezwał – sypialnię zaległa cisza. Leżałem jeszcze kilka minut, a potem wstałem i zacząłem się ubierać. Kiedy skończyłem, sięgnąłem do szafki nocnej McMurphy’ego, wziąłem jego czapkę i przymierzyłem. Była za mała. Nagle zrobiło mi się wstyd, że chciałem ją nosić. Wychodząc z sali, rzuciłem czapkę na łóżko Scanlona.

– Trzymaj się, stary – szepnął za mną.

Księżyc wdzierający się przez siatkę w oknach gabinetu hydroterapii oświetlał przygarbiony, zwalisty kształt konsoli; jego blask odbijający się od szybek przyrządów pomiarowych i chromowanych kranów był tak zimny, że rozlegało się ciche dźwięczenie, zupełnie jakby ktoś uderzał w nie soplem. Wziąłem głęboki oddech, schyliłem się i chwyciłem za krany. Wparłem się nogami w posadzkę i usłyszałem, jak ciężar przesuwa się z chrzęstem. Zaparłem się mocniej – rozległ się trzask pękających drutów i rurek w posadzce. Podniosłem konsolę na wysokość kolan i objąłem jedną ręką, a drugą wsunąłem pod spód. Czułem zimny dotyk chromu na szyi i twarzy. Odwróciłem się tyłem do okna i okręciłem na pięcie: siła odśrodkowa wybiła siatkę i z głośnym hukiem wyrzuciła konsolę przez okno. Szyba rozprysła się w świetle księżyca niczym przejrzysta, zimna woda święcąca uśpioną ziemię. Przez chwilę stałem zdyszany i wahałem się, czy nie cofnąć się po Scanlona i kilku innych chłopaków, ale na korytarzu rozległ się pisk butów nadbiegających sanitariuszy, więc oparłem się ręką o parapet i wyskoczyłem w ślad za konsolą w księżycowy blask.

Pognałem przez trawnik w tę samą stronę, w którą wtedy pędził pies – w stronę szosy. Pamiętam, że sadziłem wielkimi susami, jakbym po każdym odbiciu długo płynął w powietrzu, nim znów dotykałem stopami ziemi. Miałem wrażenie, że frunę. Wolny. Wiedziałem, że nikt nie ściga uciekinierów, a Scanlon uwolni mnie od podejrzeń o zabójstwo – nie musiałem biec. Ale nie przestałem. Biegłem kilometrami, nim wreszcie zwolniłem i wszedłem po nasypie na szosę.

Podwiózł mnie ciężarówką Meksykanin jadący na północ z transportem owiec; tak go zabajerowałem, że jestem Indianinem i zawodowym zapaśnikiem, którego mafia usiłowała wpakować do czubków, że wysadził mnie czym prędzej, dając mi skórzaną kurtkę, bym zakrył odzież szpitalną, i dziesięć dolarów na jedzenie w drodze do Kanady. Wziąłem jego adres i obiecałem odesłać forsę, jak tylko stanę na nogi.

Może i z czasem wybiorę się do Kanady, ale chyba najpierw zatrzymam się nad Kolumbią. Chcę się pokręcić w pobliżu Portland, Hood River i The Dalles, zobaczyć, czy są tam może ludzie z naszej wioski, którzy jeszcze nie zgłupieli od żłopania wódy. Chcę się przekonać, co porabiają, odkąd rząd usiłował odkupić od nich prawo do bycia Indianami. Słyszałem nawet, że niektórzy zaczęli po dawnemu wznosić chwiejne drewniane rusztowania wzdłuż tej wielkiej, miliondolarowej tamy i łowią ościeniem łososie w przepustach. Muszę to zobaczyć. Ale przede wszystkim chcę się rozejrzeć po okolicy, w której kiedyś mieszkałem, i odświeżyć wspomnienia.

Nie było mnie długo.

***