Ósma dwadzieścia – czarni wydają karty i łamigłówki…
Ósma dwadzieścia pięć – któryś Okresowy wspomina, że podglądał swoją siostrę w kąpieli; trzej pacjenci siedzący przy tym samym stoliku omal nóg nie połamią, tak im spieszno, żeby wpisać to do dziennika…
Ósma trzydzieści – otwierają się drzwi i na oddział wbiega truchcikiem dwóch cuchnących winem techników; technicy zawsze chodzą szybko albo biegają truchcikiem, bo tak bardzo pochylają się do przodu, że upadliby, gdyby poruszali się wolno. Zawsze pochylają się do przodu i zawsze cuchną winem, jakby sterylizowali w nim narzędzia. Wbiegają do pracowni i zamykają za sobą drzwi, zaczynam więc zmywać koło nich posadzkę i staram się uchwycić głosy ponad zgrzytem stali o kamień szlifierski: zzzt-zzzt-zzzt.
– Przeklęta pora; mamy już co do roboty?
– Musimy zainstalować wyłącznik ciekawości w jakimś dociekliwym draniu. Oddziałowa mówi, że to pilne, a ja nawet nie wiem, czy mamy taki wichajster na składzie.
– Może trzeba będzie zadzwonić do IBM, żeby nam dostarczyli galopem; sprawdzę tylko w magazynie…
– Dobra, a przy okazji przynieś butelkę spirytusu; nie wiem, co się ze mną dzieje, ale na trzeźwo nie jestem w stanie zamontować najmniejszego gówna. Ech, do diabła, to i tak lżejsza praca niż w warsztacie samochodowym…
Ich głosy są sztuczne, a wymiana zdań za szybka jak na prawdziwą rozmowę – tak gdakają postacie na filmach rysunkowych. Odsuwam się ze zmywakiem, nim mnie ktoś przyłapie na podsłuchiwaniu.
Dwaj wysocy czarni dopadają Tabera w toalecie i ciągną siłą do izolatki. Jednego udaje mu się kopnąć w kostkę. Taber drze się wniebogłosy. Dziwi mnie, że kiedy go trzymają, wygląda tak bezradnie, jakby go skuwały czarne stalowe obręcze.
Sanitariusze rzucają go twarzą na materac. Jeden siada mu na głowie, a drugi rozpruwa z tyłu trawiaste portki i szarpie materiał, aż brzoskwiniowy tyłek Tabera wyłania się z zieleni. Materac zagłusza przekleństwa pacjenta, a czarnuch siedzący mu na głowie powtarza:
– Spokojnie, panie Taber, spokojnie…
Korytarzem nadchodzi oddziałowa, smarując wazeliną długą igłę; skręca do izolatki i zatrzaskuje za sobą drzwi, a kiedy wyłania się po sekundzie, wyciera igłę o strzęp spodni Tabera. Słoik wazeliny zostawiła w środku. Zanim drugi czarny domknie drzwi, widzę przez szparę, że ten, który siedzi Taberowi na głowie, natłuszcza go zanurzoną w słoiku ligninową chustką. Dopiero po dłuższym czasie drzwi się znów otwierają i ukazują się w nich sanitariusze, którzy przenoszą Tabera do pracowni. Ubranie zdarli z niego do reszty: jest teraz owinięty w mokre prześcieradło…
Dziewiąta – młodzi stażyści w marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach przychodzą na pięćdziesiąt minut, żeby wypytywać Okresowych o ich dzieciństwo. Wielka Oddziałowa nie ma zaufania do tych ostrzyżonych na jeża młodzików i ich pięćdziesięciominutowy pobyt na oddziale jest dla niej ciężką próbą. W ich obecności zaczyna nawalać cała maszyneria, więc oddziałowa marszczy gniewnie brwi i zapisuje sobie, żeby sprawdzić w aktach, czy stażyści nie mają za sobą wykroczeń drogowych albo czegoś podobnego…
Dziewiąta pięćdziesiąt – stażyści wychodzą i maszyneria znów buczy miarowo. Oddziałowa obserwuje ze szklanej klatki świetlicę: obraz za szybą odzyskuje stalowoniebieską wyrazistość, a pacjenci jednoznaczne, zdyscyplinowane ruchy rysunkowych postaci.
Z pracowni wyjeżdża wózek szpitalny, na którym leży Taber.
– Musieliśmy mu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, bo przy nakłuwaniu kanału kręgowego zaczął się budzić – mówi technik do oddziałowej. – Co siostra na to, gdybyśmy go tak wzięli teraz do głównego budynku na elektrowstrząsy, żeby nie marnować drugiego seconalu?
– Świetna myśl. A potem proszę go jeszcze wziąć na encefalograf; może się okaże, że trzeba mu zoperować mózg.
Technicy wybiegają truchcikiem, pchając wózek z pacjentem, podobni do postaci z kreskówki albo do kukiełek w przedstawieniu, które ma śmieszyć, gdy lalka zostaje pobita przez diabła lub pożarta przez uśmiechniętego krokodyla…
Dziesiąta – przynoszą pocztę. Czasem dają ci rozdartą kopertę…
Dziesiąta trzydzieści – zjawia się rzecznik prasowy na czele grupy członkiń klubu kobiecego. W drzwiach świetlicy klaszcze w pulchne dłonie.
– Czołem, panowie, głowa do góry, głowa do góry… Rozejrzyjcie się, drogie panie, prawda, jak tu czysto, jak przyjemnie? To jest siostra Ratched. Wybrałem ten oddział właśnie ze względu na nią. Siostra Ratched jest jak matka. Nie chodzi mi oczywiście o wiek, same panie rozumieją…
Rzecznik ma tak ciasny kołnierzyk koszuli, że kiedy się śmieje, puchnie mu twarz – śmieje się zaś niemal bez przerwy, choć zupełnie nie wiem z czego, śmieje się piskliwie i szybko, jakby chciał przestać, ale nie potrafił. Jego czerwona, nabrzmiała, okrągła twarz przypomina balon, na którym ktoś namalował rysy ludzkie. Rzecznik nie ma zarostu na twarzy, a na głowie zaledwie kilka włosów: wygląda to tak, jakby kiedyś przykleił ich sobie całą garść, ale nie chciały się trzymać, wciąż się zsuwały i wpadały mu do mankietów, do kieszonki koszuli i za kołnierz. Może dlatego nosi tak ciasny kołnierzyk, żeby nie dostawały mu się za koszulę.
I może dlatego tyle się śmieje, że łaskoczą go te, których nie udało mu się zatrzymać.
Oprowadza po szpitalu poważne kobiety w żakietach – kiwają głowami, kiedy pokazuje im zmiany, jakie zaszły z biegiem lat. Pokazuje telewizor, ogromne klubowe fotele i zbiornik z pitną wodą, a potem prowadzi je na kawę do dyżurki. Czasem przychodzi sam, staje pośrodku świetlicy i klaszcze w dłonie (słychać, że są mokre od potu), klaszcze dwa lub trzy razy, aż mu się sklejają, a wtedy podnosi je, złożone jak do modlitwy, przytyka do jednego z licznych podbródków i zaczyna się obracać. Kręci się tak i kręci na środku świetlicy, omiatając szalonym, przerażonym wzrokiem telewizor, nowe obrazki na ścianach i zbiornik z pitną wodą. I się śmieje.
Nigdy nam nie zdradza, co go tak bawi, ale dla mnie najkomiczniejszy jest on sam, gdy się kręci i kręci jak bąk – gdyby go pchnąć, natychmiast odzyskałby równowagę i kręcił się dalej, bo jest obciążony ołowiem. Nigdy, ale to nigdy nie patrzy na twarze pacjentów…
Dziesiąta czterdzieści, dziesiąta czterdzieści pięć, dziesiąta pięćdziesiąt – pacjenci ruszają na terapię reedukacyjną, na terapię zajęciową lub na fizjoterapię, albo do dziwacznych małych gabinecików, w których ściany są różnej wysokości, a podłoga jest nierówna. Szum maszynerii osiąga stałą prędkość.
Oddział szumi jak przędzalnia, w której kiedyś byłem, gdy nasza drużyna futbolowa rozgrywała w Kalifornii mecz międzyszkolny. Po udanym sezonie dumni i rozentuzjazmowani kibice zafundowali nam przelot do Kalifornii na mecz z najlepszą tamtejszą drużyną szkolną. Ilekroć graliśmy na wyjeździe, musieliśmy zwiedzać jakiś miejscowy zakład lub fabrykę. Nasz trener lubił dowodzić, że sport ma wartości poznawcze, bo w trakcie wyjazdów uczymy się czegoś nowego, toteż gdziekolwiek byśmy jechali, zawsze przed meczem prowadził nas do mleczarni, rafinerii lub fabryki konserw. W Kalifornii wypadło nam zaliczyć przędzalnię. Moim kolegom z drużyny wystarczył jeden rzut oka i wrócili do autokaru, żeby grać w pokera na walizkach, ale ja zostałem w środku i stanąłem w kącie, by nie kręcić się pod nogami młodym Murzynkom, które biegały tam i z powrotem między rzędami maszyn. Cały ten szum, stukotanie i klekot ludzi oraz urządzeń, wiecznie te same automatyczne ruchy – to wszystko wprawiło mnie w dziwny letarg. Dlatego zostałem, kiedy inni wychodzili, jak również dlatego, że to, co widziałem, przypomniało mi członków mojego plemienia, którzy pod koniec opuścili wioskę, żeby pracować przy kruszarce na budowie tamy. Te same szaleńcze, automatyczne ruchy, twarz zahipnotyzowana monotonią… Chciałem wyjść z kolegami, ale nie mogłem się ruszyć.