Sięgnęła ręką w dół i rozpięła pasek spodni Brandona, potem sięgnęła do rozporka, gładko i z mistrzowską niemal wprawą. Ale on nie czekał, tylko pchnął Ginny na liście i sam zabrał się za swój rozporek. Chciała, by chłopak trochę zwolnił, dlatego zaczęła coś szeptać mu do ucha i głaskać kark.
– Nie tak szybko, Brandon, pobawmy się trochę.
Ale było już za późno. Nawet dobrze w nią nie wszedł, a już eksplodował. Potem zaczął ją znowu pieścić, starając się złapać oddech. Sapaniem starał się zagłuszyć nieuniknione westchnienie rozczarowania Ginny. Wreszcie siadł, odsunął z czoła mokre włosy i zapiął rozporek, wszystko tak zwyczajnie, jakby po prostu ubierał się rano. Dziewczyna poczuła się niewidzialna. Dlaczego ci z pozoru fajni faceci tak szybko naciskają spust i na koniec okazują się kompletnie niewrażliwymi dupkami?
– To wszystko? – Nie zamierzała ukrywać niezadowolenia. Nie obchodziło jej, czy ktoś ją słyszy, choć jej głos nie miał szansy konkurować z wodospadem, wielebnym Ple-Ple ani ogłupiającymi oklaskami.
W końcu na nią spojrzał, jego piwne oczy ukryte w cieniu były czarne i puste. To było jeszcze gorsze niż stan niewidzialności. Pod jego spojrzeniem poczuła się brudna. Przesunęła stanik na miejsce i obciągała spódnicę, zauważając przy okazji, że porwał jej majtki w kroku.
– Ty fujaro. – Pokazała mu jego dzieło. – I co ja mam teraz zrobić?
– Nie wiem. A co takie dziwki jak ty zwykle po tym robią?
Wbiła w niego zdumiony wzrok, zaszokowana jego słowami.
– Wiesz co, z ciebie naprawdę niezły drań!
Mogliby grać bez końca w tę grę słów, lecz Brandon odpowiedział jej w inny sposób, to znaczy walnął ją pięścią w twarz. Ginny upadła z powrotem na liście, krew zaczęła spływać jej po brodzie. Na czworakach odsunęła się od niego. Złość zamieniła się w strach.
– Zostaw mnie, bo zacznę krzyczeć.
Zaśmiał się, odrzucił głowę, unosząc ją ku gwiazdom, i roześmiał się jeszcze głośniej, jakby chciał udowodnić, że nikt jej nie usłyszy. Miał zresztą rację. Śpiew płynący z dołu sprawiał, że jego śmiech zabrzmiał niczym…
Podniósł jej torebkę, wytarł w nią rękę i odrzucił do Ginny.
– Nie zapomnij zapiąć bluzki przed zejściem na dół – powiedział niespodzianie spokojnie i grzecznie, niemal z powagą, ale tak chłodno, że przeszył ją dreszcz.
Jak on to robi? Jak może tak odseparować się od tego, co działo się przed chwilą? I to tak szybko?
Chwyciła torebkę i jeszcze się odsunęła, w poszukiwaniu ochrony opierając się o drzewo. On zaś obrócił się i odszedł bez słowa tą samą ścieżką, którą tu się wspięli.
Z dołu płynął ku niej głos kobiecy, który zastąpił głos wielebnego, ale Ginny nie zwracała uwagi na słowa. Wkrótce rozpoczęły się nowe śpiewy, jeszcze głośniejsze, jakby rosnące w siłę wraz z zapadającą nocą. Pieśń mówiła o powrocie do domu, do lepszego miejsca. Co za banda durniów!
Ginny westchnęła głęboko. Boże, ale była głupia. Dałaby głowę, że ten Justin nigdy w taki sposób nie potraktuje dziewczyny. Dlaczego zawsze tak fatalnie wybierała? Zawsze tych złych… Może dlatego, że to wkurza jej ojca i szokuje tę kobietę, która wkrótce ma zostać jej macochą? Nie, ona ich wcale nie obchodzi, oni dbają wyłącznie o swój publiczny wizerunek, o swoją bezcenną reputację. W domu wydzierają się jedno na drugie, a poza domem robią do siebie słodkie miny. Jakie to żałosne! Przynajmniej Ginny kieruje się prawdziwymi uczuciami, idzie za tym, czego naprawdę pragnie.
Coś poruszyło się w krzakach za jej plecami.
Czyżby Brandon jednak zmiękł i wraca, żeby ją przeprosić? Może nie jest takim dupkiem, może…
Ale zaraz uprzytomniła sobie, że poszedł ścieżką w drugą stroną. Rozejrzała się nerwowo, podnosząc się na nogi i mrużąc oczy w ciemności.
Coś się ruszało. W cieniu. O rety! To tylko gałąź.
Zanim umrze ze strachu, musi stąd zniknąć. Schyliła się po torebkę. Uciekać, uciekać z tego strasznego miejsca.
Coś świsnęło tuż przed nią, jakiś błyszczący sznur, który zakręcił się nad głową i zaraz zacisnął się na szyi. Nie zdążyła go chwycić.
Próbowała krzyczeć, ale z jej ust wydostał się tylko zatrzymany w gardle jęk. Krztusiła się i z trudem łapała powietrze. Zaciskała palce na sznurze, a potem na rękach, które go trzymały. Wbijała paznokcie w skórę, raniąc samą siebie, i wciąż nie mogła oddychać. Nie była w stanie tego zahamować. Nie potrafiła powstrzymać tego zaciskania. Już osuwała się na kolana. Pod jej powiekami pojawiały się błyski. Zero powietrza. Nie da się oddychać. Stopy wyśliznęły się spod niej. Ciężar ciała spoczął na karku, huśtała się na sznurze.
Nie mogła odzyskać równowagi. Nic już nie widziała. Nie oddychała. Kolana odmówiły posłuszeństwa, ręce opadły bezwładnie, palce spazmatycznie wbiły się w skórę, ale to nic nie pomogło.
Ginny bezgłośnie błagała o wybawienie.
I została wysłuchana. Wybawiła ją ciemność.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Centrum Waszyngtonu
Gwen Patterson, czekając na Marca, przewiesiła torebkę z jednego ramienia na drugie. Mrużyła oczy w półmroku pubu, gdzie stare gazowe latarnie i kandelabry ze świecami tworzyły atmosferę dawnego saloonu. Wiedziała, że o tak późnej porze w sobotę w Old Ebbitt’s Grill będzie pusto, żadnych VIP-ów, którzy lubią tu przesiadywać. Dzięki temu łatwiej będzie zdobyć miejsce, a przy okazji zadowolić przyjaciółkę, Maggie O’Dell, która nie znosi politycznych klimatów stolicy.
O ironio to, co tak denerwowało Maggie, stanowiło żywioł Gwen. Nie wyobrażała sobie bardziej ekscytującego miejsca, uwielbiała swoją kamienicę w Georgetown i swoje biuro z widokiem na Potomac. Mieszkała tu ponad dwadzieścia lat i choć dorastała w Nowym Jorku, stolica stała się jej domem.
Marco, gdy tylko ją ujrzał, uśmiechnął się i pomachał, gestem przywołując do siebie.
– Tym razem była lepsza – oznajmił, wskazując na miejsce w końcu przejścia, gdzie siedziała Maggie. Stała przed nią szklaneczka scotcha.
– Nie po raz pierwszy. Prawdę mówiąc, spóźnianie się to moja specjalność. – Gwen mrugnęła do jak zawsze punktualnej przyjaciółki.
Maggie z uśmiechem przyglądała się, jak Marco z wprawą odbiera płaszcz od Gwen, a potem zabiera jej teczkę. Miał zamiar powiesić ją na mosiężnym ozdobnym wieszaku za stołem, ale ostatecznie uznał, że lepiej będzie oprzeć ją o ścianę.
– Co pani w niej nosi? – poskarżył się. – Chyba załadowała ją pani cegłami.
– Jesteś blisko. Te cegły to moja nowa książka.
– Ach… tak. Zapomniałem, że jest pani teraz nie tylko znaną terapeutką polityków i ekspertów, ale także sławną pisarką.
– Nie dam głowy za tę sławę – odparła, wygładzając spódnicę i zasiadając do stołu. – Wątpię, by „Badania nad kryminalną osobowością dorosłych mężczyzn” tak zaraz dostały się na listę bestsellerów „New York Timesa”.
Marco uniósł krzaczaste brwi, odgrywając wielkie zdziwienie.
– No no, taki poważny i trudny temat dla takiej małej i pięknej kobiety.
– Marco, dość już. Za każdym razem, kiedy mnie w ten sposób komplementujesz, zamawiam porcję sernika.
– Słodkie do słodkiego, pasuje jak ulał.
Przewróciła oczami. Marco poklepał ją po ramieniu i ruszył przywitać parę Japończyków, którzy czekali przy drzwiach.