– Skoro tak myślisz, to po co wezwano tu agenta Tully’ego i mnie? Żebyśmy sobie popatrzyli?
– Nie mam zielonego pojęcia. – Racine wzruszyła ramionami i podniosła kołnierz swojej kurtki, kiedy odezwało się echo kolejnego grzmotu. – To teren federalny.
– Więc powinni byli wezwać kogoś z miejscowego biura. To nie tłumaczy, dlaczego wezwano nas na konsultacje.
Tully podniósł wzrok na kłębiące się burzowe chmury. O’Dell miała rację. Obydwoje specjalizują się w analizie kryminalnej, przygotowują portrety psychologiczne, zwłaszcza seryjnych morderców i wielokrotnych przestępców. To nie detektyw Racine, to ktoś inny uznał, że należy zadzwonić do Cunninghama. Ktokolwiek to był, nie raczył wprowadzić Racine w temat, choć była odpowiedzialna za śledztwo. Bez sensu…
– Tu miała miejsce przepychanka. – Racine, pragnąc udowodnić swoją teorię, wskazała na zgniecione, wdeptane w ziemię liście. Ludzie z laboratorium poświęcili sporo czasu na zebranie materiału z tego właśnie miejsca.
– Nie widzę śladów walki. – O’Dell przykucnęła na skraju strefy i przyglądała się, niczego nie dotykając. – Ktoś tu leżał, to pewne. Może nawet się turlał. Trawa i liście są zgniecione. Ale nie widać powyrywanej trawy, śladów obcasów ani naruszonej ziemi, a takie rzeczy pozostawia po sobie zwykłe walka, o której mówisz.
Detektyw Racine warknęła pod nosem, a Tully natychmiast pomyślał, że to bardzo nieeleganckie. Obchodziły się jak walczące koguty, niczym dwóch facetów, którzy założyli się, który z nich nasika dalej.
– Słuchaj, O’Dell, wiem co nieco, jak wygląda miejsce, gdzie dokonano gwałtu. – Racine powiedziała to głosem świadczącym o tym, że jej cierpliwość się kończy. – Zostawiając dziewczynę w tej pozycji, facet chciał ją dodatkowo poniżyć.
– O, doprawdy?
Tully odwrócił się. O Jezu! Zaczyna się. Rozpoznał ten sarkazm, bo sam kilka razy padł jego ofiarą.
– A nie przyszło ci do głowy, że ten łajdak zostawił ją tak, żeby coś tu zmienić? – spytała z kolei O’Dell.
– Zmienić? Celowo, żeby nas zmylić?
Stojąc plecami do obu kobiet, Tully przewrócił oczami. Miał nadzieję, że O’Dell nie westchnie znacząco. To detektyw Racine tu rządzi. Czy Maggie nie potrafi się z tym pogodzić?
– Może upozował ciało – mówiła dalej O’Dell, powoli, jak do małego dziecka – żeby odwrócić od siebie podejrzenia.
Racine prychnęła.
– Wiesz, w czym tkwi twój problem, O’Dell? Przeceniasz zbrodniarzy. Większość z tych gnoi to półgłówki. Przyjmuję to jako zasadę w mojej pracy.
Tully oddalił się. Nie mógł tego znieść ani chwili dłużej. Z początku trochę się tym bawił, ale już przestało go obchodzić, kto wygra ten konkurs sikania, choć wszystkie pieniądze postawiłby na O’Dell. Podszedł do Wenhoffa, który kończył badanie.
– Możemy określić czas zgonu?
– Mogę zgadywać z dużym prawdopodobieństwem na podstawie stężenia pośmiertnego, temperatury w odbycie i inwazji pierwszych pasożytów – cały czas odganiał natarczywe muchy – że stało się to niecałe dwadzieścia cztery godziny temu. Może około dwunastu. Muszę zrobić dodatkowe badania. I dowiedzieć się, jak zimna była miniona noc.
– Dwanaście godzin? – Tully posiadał wystarczającą wiedzę, by ocenić, że ma do czynienia ze świeżym morderstwem. I nagle poczuł skurcz żołądka. – Czyli to się mogło stać ostatniego wieczoru, na przykład między ósmą i północą?
– Tak bym to widział. – Wenhoff podniósł się z wielkim wysiłkiem i wezwał dwóch mundurowych. – Można ją pakować, ale jest sztywna jak deska. Uważajcie, żeby jej czegoś nie złamać.
Tully zszedł im z drogi. Nie chciał widzieć, jak podnoszą dziewczynę z pozycji siedzącej i pakują do czarnego worka. Patrzył przed siebie, przez polanę między drzewami. W oddali dostrzegł grupę turystów, którzy szli wzdłuż Vietnam Wall. Autokary okrążały policyjną blokadę, żeby minąć FDR Memorial i prześliznąć się wokół Lincoln Memorial. Poprzedniego wieczoru Emma i jej przyjaciółka były tu, myślał. Szły tymi samymi ścieżkami. Czy zabójca przyglądał się im, zanim wybrał swój cel? Do diabła, ta dziewczyna nie była wiele starsza od Emmy.
– Tully. – O’Dell przestraszyła go, stając niespodzianie obok niego. – Wybieram się do kostnicy. Stan od razu zajmie się autopsją. Chcesz się tam ze mną spotkać, czy umawiamy się na jutro?
Dotarła do niego ledwie połowa jej słów.
– Tully? Nic ci nie jest?
– Nic. W porządku. – Przetarł twarz dłonią, żeby zasłonić czającą się na niej panikę. – Spotkajmy się w kostnicy.
Maggie stała wciąż i patrzyła na niego, widocznie był mało przekonujący. Najlepiej zmylić O’Dell, zmieniając temat.
– Co z tobą i Racine? Mam nieodparte wrażenie, że się znacie.
Odwróciła wzrok, od razu wiedział, że trafił w samo sedno. Ona tymczasem powiedziała:
– Po prostu za nią nie przepadam.
– Dlaczego?
– Musi być jakiś szczególny powód?
– Nie znam cię aż tak dobrze, ale wydaje mi się, że jesteś osobą, która musi mieć jakiś powód, żeby kogoś nie lubić.
– Masz rację – odparła, dodając zaraz: – Nie znasz mnie aż tak dobrze. – Ruszyła, rzucając jeszcze przez ramię: – To widzimy się w kostnicy, okej? – Nie patrzyła już na niego, pomachała mu tylko, mówiąc w ten sposób, że są umówieni i że koniec tematu,,O’Dell i Racine”. Tak, był już pewny, że poznały się wcześniej.
No i teraz, kiedy wszyscy się pakowali, także policjanci ze zwłokami dziewczyny, mógł nareszcie pozwolić sobie na nudności. Podszedł do krawędzi i spojrzał w dół na Potomac Park. Tym razem grzmot rozerwał niebo – jakby dotąd czekał z szacunkiem – i deszcz lunął na ziemię.
Tully stał nieporuszenie, obserwując, jak turyści w dole szukają schronienia lub otwierają parasole. Jemu deszcz nie wadził. Uniósł ku niemu twarz, chłodząc się i zmywając mdłą lepkość, która objęła jego ciało. Tak, miał teraz w głowie tylko jedno. Jezu drogi, czy jego córka mogła zostać ofiarą tego drania?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Maggie zrzuciła skórzane czółenka i na pończochy wcisnęła plastikowe ochraniacze. Włożyła czółenka na śniadanie z matką w Crystal City Hyatt, nie wybrałaby ich do pracy. Stan tylko patrzył w milczeniu. Może nie chciał się niepotrzebnie narażać. W końcu Maggie bez przypominania włożyła okulary, które zwykle zostawiała na czubku głowy. Mimo wszystko Stan odnosił się do niej inaczej niż zwykle. Był wyciszony, ani razu nie burknął ani nie westchnął ciężko. Jeszcze nie. Czyżby się bał, że ją znowu zdenerwuje?
Musiała przyznać, że nie czuła się najlepiej, znajdując się znowu w tym miejscu. Bez większego wysiłku wywoływała obraz szarego pośmiertnego oblicza Delaneya. Swoją drogą potrafiła to zrobić wszędzie, na zawołanie, a zatem powrót do kostnicy niczego nie zmieniał. Tak przynajmniej sobie wmawiała. Musi przestać rozmyślać o zmarłym przyjacielu. Co prawda nie chodzi wyłącznie o niego. Chodzi o te wszystkie straszne wspomnienia uwolnione przez jego śmierć. Wspomnienia ojca, które po tak wielu latach wciąż ją psychicznie pustoszyły, i co gorsza sprawiały, że czuła się opuszczona i bardzo samotna.
Wiedziała, że sfinalizowanie rozwodu z Gregiem niebezpiecznie zbliży ją do utraty jakichkolwiek związków rodzinnych, które starała się stworzyć. Ale czy rzeczywiście się starała? Gwen wciąż jej powtarza, że trzyma na dystans zbyt wiele osób, którym na niej zależy. Czy tak właśnie stało się z nią i Gregiem? Czy trzymała na dystans własnego męża, nie dając mu dostępu do swoich najbardziej wrażliwych miejsc? Może jej matka ma rację, może to z jej winy rozpadło się to małżeństwo?