Raptem przerwało mu pukanie do drzwi. Kogo niesie, do diabła? Rzadko miewał gości, był też przekonany, że nauczył swoich wścibskich sąsiadów, by się od niego odczepili. Jego twórczość to praca z zegarkiem w ręku. Nie wolno mu przeszkadzać, kiedy moczy odbitki w utrwalaczu albo wywołuje film. Kompletny brak szacunku. Co jest nie tak z tymi z ludźmi?
Otworzył wszystkie trzy zamki, a potem drzwi.
– O co chodzi? – warknął, aż drobna siwowłosa kobieta cofnęła się i chwyciła balustrady. – Pani Fowler. – Podrapał się w brodę i oparł o framugę drzwi, zasłaniając widok wędrującym oczom gospodyni. Zdaje się, że jednak nie wychował sobie jeszcze wszystkich w tej starej ruinie. – Tak, pani Fowler? Co mogę dla pani zrobić? – Potrafił być miły, kiedy należało.
– Panie Garrison, właśnie tu przechodziłam, sprawdzałam, co się dzieje z panią Stanislov, tą z końca korytarza. – Jej paciorkowate oczy krążyły wokół niego, byle tylko choć zerknąć do wnętrza mieszkania.
Kilka tygodni wcześniej uparła się, żeby towarzyszyć hydraulikowi, który naprawiał Benowi cieknący kran. Jej ptasia głowa kręciła się wkoło, żeby zobaczyć, ile się da: afrykańskie maski na ścianie, boginie płodności z brązu, które dekorowały jego bibliotekę, i inne egzotyczne drobiazgi, które zgromadził podczas swoich podróży. To było w czasach, kiedy pieniądze wpływały na jego konto nieprzerwanym strumieniem, i nie było takiego zdjęcia, za które „Newsweek”, „Time” czy „National Geographic” nie zapłaciłyby najwyższej stawki. Był najbardziej rozchwytywanym młodym fotoreporterem. Teraz, gdy miał ledwie trzydziestkę na karku, spisano go na straty. Ale on im jeszcze pokaże.
– Jestem w tej chwili bardzo zajęty, pani Fowler. Pracuję. – Mówił uprzejmie, krzyżując ramiona na piersi, żeby powściągnąć irytację, i czekał, aż kobieta dojrzy jednak tę irytację przez swoje trójogniskowe okulary.
– Właśnie sprawdzałam, co u pani Stanislov – powtórzyła, machając wychudłą ręką w stronę drzwi w końcu korytarza. – Cały tydzień czuła się źle i w ogóle nie wychodziła. Wie pan, krąży wirus grypy.
Jeżeli spodziewa się od niego wyrazów współczucia, to będą tak sterczeli całą noc, pomyślał. To przekraczało granice jego lizusostwa, niezależnie od tego, że mieszkanie kosztowało grosze. Wyprężył się i czekał. Krążył myślami wokół pozostawionego w kuchni zdjęcia. Ponad trzydzieści prób, żeby w końcu uchwycić ten obraz. Ten…
– Panie Garrison?
Drobna spiczasta twarzyczka przypominała mu pomarszczone kiwi w lodówce.
– Tak, pani Fowler? Naprawdę muszę wracać do pracy.
Patrzyła na niego powiększonymi trzykrotnie oczami. Ściągnęła cienkie wargi, a skóra zmarszczyła się wręcz nieprawdopodobnie. Zepsute kiwi. Musi pamiętać, by je wyrzucić.
– Nie wiem, czy to ważne, ale może chciałby pan o tym wiedzieć?
– O czym pani mówi? – Jego uprzejmość miała swe granice, a ona już je przekroczyła.
Gdy nagle cofnęła się, Ben zrozumiał, że ją przestraszył. Wcale mu nie było przykro, wręcz przeciwnie.
Tymczasem nieszczęsna staruszka wskazała ręką na paczkę, która stała przy jego drzwiach. Zanim pochylił się, żeby ją podnieść, drobne stopy pani Fowler szurały już w dół schodów.
– Dziękuję, pani Fowler! – zawołał za nią z uśmiechem, uprzytamniając sobie, że brzmi jak Jack Nicholson w,,Lśnieniu”. Ona oczywiście tego nie wie. Stara nietoperzyca pewnie wcale go nie usłyszała.
Pakunek był lekki, owinięty w zwykły brązowy papier pakunkowy. Ben potrząsnął nim. Nic nie zabrzęczało, nie było też żadnych naklejek, tylko jego nazwisko napisane czarnym flamastrem. Czasami laboratorium fotograficzne z końca ulicy przysyłało mu materiały, ale nie przypominał sobie, żeby ostatnio coś u nich zamawiał. Nie znalazł jednak innego wytłumaczenia dla tej przesyłki. Czyżby z powodu frustracji, która ostatnio go dręczyła, tracił pamięć?
Położył pakunek na blacie w kuchni, wziął nóż i zaczął rozcinać papier. Kiedy zdjął wieko pudełka, zobaczył w środku coś dziwnego. Wyglądało to jak brązowe orzeszki ziemne. Nie myśląc chwili dłużej, wsadził rękę do środka.
Zawartość pudełka zaczęła się ruszać.
Czyżby był tak wykończony albo nawdychał się za dużo odczynników?
Brązowe orzeszki ożyły! Cholera jasna! Zaczęły się rozłazić po ścianach pudełka. Kilka weszło mu na dłoń. Ben zaczął machać rękami i zrzucił pudełko na podłogę, uwalniając w ten sposób setki karaluchów, które rozbiegły się pospiesznie po podłodze, ruszając do pokoju.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
– Czy znaleziono coś, czym mógł ją udusić? I co z kajdankami? – Maggie pokazała Tully’emu i Racine nadgarstki dziewczyny, patrząc wyłącznie na swojego kolegę. Otarcia na nadgarstkach niezaprzeczalnie pochodziły od kajdanek.
Tym razem Tully nie oglądał się już na Racine, za to zrobiła to Maggie, i widziała, że pani detektyw chce usłyszeć odpowiedź, ale się do tego nie przyzna. Tully wyciągał okulary i jakieś kartki spod fartucha, plątały mu się przy tym ręce. Typowy Tully, zauważyła Maggie. Włożył okulary i zaczął przeglądać swoje notatki. Był to wielce oryginalny zbiór: jakaś ulotka, złożona koperta, rachunek ze sklepu i koktajlowa serwetka.
– Nie było kajdanek – odparł wreszcie i dalej szukał czegoś na skrawkach papieru.
Maggie zrobiło się przykro, że jest taki zdenerwowany. Zwykle to on był zrelaksowany, ona zaś w gorącej wodzie kąpana, nerwowa, nieprzewidywalna. R.J. Tully był zrównoważony, najpierw myślał, potem działał. Wkurzało ją, że jest teraz taki spięty. Coś było nie tak. Musiało chodzić o coś więcej niż debiut przy autopsji.
– Wiesz, Tully – powiedziała – że robią takie fajne rzeczy ze złączonych kartek papieru? To się nazywa notes. Warto zapamiętać to słowo. Bez problemu kupisz sobie taki mały notes, żeby ci się zmieścił w kieszeni.
Najpierw ściągnął brwi, a potem powrócił do notatek.
– Bardzo śmieszne. Mój system działa doskonale.
– Jasne, że działa, dopóki nie wydmuchasz nosa. I po kartotece Tully’ego!
Racine zaśmiała się.
– Hm. – Stan Wenhoff nie miał czasu na żarty. Przysunął się do Maggie, prosząc ją o pomoc przy przełożeniu zwłok na drugi bok. Chciał sprawdzić, czy nie ma tam jakichś ran szarpanych.
– Czemu ma taki czerwony tyłek? – spytała Racine. – Całe ciało jest sine, a tyłek czerwony. Czy to normalne? – Spróbowała się zaśmiać, ale wyszedł z tego nerwowy chichot.
Stan westchnął, wypuszczając chyba cały zapas powietrza na ten dzień. Nie należał do najbardziej cierpliwych reprezentantów swojego zawodu, i nie lubił niczego tłumaczyć. Maggie była przekonana, że gdyby tylko było to możliwe, powiesiłby na drzwiach tabliczkę z napisem: „Wstęp wzbroniony”.
Przewrócili ciało na bok. Stan odwrócił się, żeby zdjąć rękawiczki i zaczął swoje rytualne szorowanie rąk.
– To się nazywa livor mortis albo plamy opadowe – wyjaśniła Maggie, przekonana, że Wenhoff nie udzieli odpowiedzi.
Przyglądała się i czekała, żeby jej przerwał. Tymczasem on kiwnął głową, pozwalając jej kontynuować.
– Kiedy ustaje praca serca, krew przestaje krążyć. Wszystkie czerwone ciałka krwi zostają ściągnięte przez siłę grawitacji do najniżej położonego miejsca. Komórki krwi pękają i przenikają do tkanki mięśniowej. Po jakichś dwu godzinach wygląda to jak tutaj, jeden wielki czerwony placek. Pod warunkiem, że ciało nie było ruszane.