Jedno było w każdym razie zaskakujące w telefonie Cunninghama: jego spięty i zdenerwowany głos, który z kolei stał się powodem zdenerwowania Maggie. Ten człowiek był wręcz uosobieniem opanowania i równowagi. Pracowała z nim od dziewięciu już prawie lat i odkąd pamiętała, zawsze mówił spokojnie, chłodno i rzeczowo. Nawet wtedy, gdy ją za coś upominał. Tym razem przysięgłaby, że słyszała lekkie drżenie w tym głosie, emocje, które musiały wypłynąć na powierzchnię. To wystarczyło, żeby ją poważnie zaniepokoić. Jeśli ta sprawa tak bardzo wyprowadziła Cunninghama z równowagi, to znaczy, że jest źle. Bardzo źle.
Podał jej przez telefon kilka faktów, choć było jeszcze za wcześnie na szczegóły. A więc gdzieś w stanie Massachusetts nad rzeką Neponset doszło do wymiany ognia między agentami FBI i ATF oraz grupą mężczyzn ukrywających się w domu letniskowym. Trzech agentów odniosło rany, jeden zginął. Pięciu podejrzanych z domu letniskowego nie żyje. Szósty, jedyny, który przeżył, został przewieziony do Bostonu i zamknięty w areszcie federalnym. Służby wywiadowcze nie wiedzą jeszcze, kim jest ten młody człowiek, co to za grupa ani w jakim celu zgromadziła arsenał broni. A także dlaczego ci ludzie strzelali do agentów, a potem odebrali sobie życie.
Dziesiątki agentów i pracownicy wydziału sprawiedliwości przeczesują dom i okoliczne lasy, szukając odpowiedzi na powyższe pytania. Cunningham został poproszony o niezwłoczne wykonanie analizy podejrzanych. Wysłał już na miejsce zbrodni zawodowego partnera Maggie, agenta specjalnego R.J. Tully’ego. Maggie, ze względu na swoje przygotowanie z zakresu medycyny sądowej, otrzymała polecenie udania się do miejskiej kostnicy, gdzie sześciu zmarłych – pięciu młodych mężczyzn z domu letniskowego i jeden agent – czekało, by opowiedzieć jej swoją tragiczną historię.
Podszedłszy do otwartych drzwi w końcu korytarza, zobaczyła ich. Czarne worki ułożone jeden obok drugiego na stołach z nierdzewnej stali, stwarzające pozór jakiegoś makabrycznego dzieła sztuki. Wyglądało to nawet zbyt dziwacznie, by było prawdziwe. Zupełnie jak jej życie ostatnimi czasy. Bywało, że z trudem odróżniała to, co rzeczywiste od tego, co należało do jej rutynowych koszmarów.
Ze zdumieniem ujrzała Stana Wenhoffa, który ubrany w fartuch czekał na nią. Zazwyczaj Stan zostawiał nocne wezwania swoim kompetentnym i zdolnym asystentom.
– Dzień dobry, Stan.
– Uhm – powitał ją znajomym burknięciem, stając plecami do Maggie i oglądając slajdy we fluorescencyjnym świetle.
Tak, będzie teraz udawał, że to wcale nie ta pilna i poważna sprawa wyciągnęła go z pościeli, choć w innym wypadku bez wahania wezwałby swojego asystenta. I wcale nie zależało mu na tym, żeby osobiście dopilnować, by wszystko odbyło się zgodnie z przepisami. On po prostu nie mógł przepuścić okazji, by stać się obiektem zainteresowania mediów. Większość znanych Maggie koronerów i lekarzy medycyny sądowej byli to ludzie cisi, poważni, czasem wręcz odludki. Większość, ale nie Stan Wenhoff, główny lekarz medycyny sądowej okręgu. Ten uwielbiał stawać w świetle reflektorów przed telewizyjnymi kamerami.
– Spóźniłaś się – warknął, tym razem zaszczycając ją spojrzeniem.
– Przyjechałam najszybciej, jak mogłam.
– Uhm – powtórzył. Grubymi, spiczasto zakończonymi palcami wsadził slajdy z powrotem do pojemnika, a uczynił to z trzaskiem, który sygnalizował, jak bardzo jest niezadowolony.
Maggie zignorowała go. Zdjęła żakiet i sięgnęła do szafy, nie czekając na zaproszenie, którego się nie spodziewała. Miała na końcu języka, że Stan nie jest jedyną osobą, która wolałaby znajdować się w tej chwili gdzie indziej.
Związała plastikowy fartuch w talii, zastanawiając się równocześnie, jaka część jej życia kierowana jest przez morderców, którzy zmuszają ją do zrywania się z łóżka w środku nocy i polowania na nich w zatopionych w księżycowym świetle lasach, wzdłuż wzburzonych ponurych rzek, na pastwiskach lub polach kukurydzy? Uświadomiła sobie równocześnie, że tym razem jednak dopisało jej szczęście. Przynajmniej tego wczesnego ranka jej stopy są suche i ciepłe, w przeciwieństwie do stóp agenta Tully’ego.
Kiedy odwróciła się od szafy, okazało się, że Stan rozpiął już suwak torby pierwszego klienta i właśnie rozchylał worek, uważając, by jego zawartość – w tym także płynna – nie wydostała się na zewnątrz. Maggie uderzyła młoda twarz chłopca, tak gładka, że nie zdążyła jeszcze poznać ostrza maszynki do golenia. Chłopak mógł mieć piętnaście, najwyżej szesnaście lat. Za młody, żeby pić alkohol i głosować, nawet prawo jazdy jeszcze mu się nie należało. Za to dość dorosły, żeby wiedzieć, jak zdobyć półautomatyczną broń i jak się nią posługiwać.
Chłopak miał bardzo spokojną twarz. Nie było na niej śladu krwi, żadnych zadrapań czy ran, siniaków, niczego, co tłumaczyłoby tę śmierć.
– Cunningham mówił mi, że popełnili samobójstwo, ale nie widzę śladów po kuli.
Stan wziął plastikowy woreczek z blatu za plecami i podał jej nad ciałem chłopca.
– Wypluł to ten, który przeżył. Podejrzewam, że to arszenik albo cyjanek. Prawdopodobnie cyjanek. Siedemdziesiąt pięć miligramów cyjanku potasu całkowicie wystarczy.
W woreczku znajdowała się czerwono-biała kapsułka. Maggie z łatwością zobaczyła na niej nazwę wytwórcy. Takie kapsułki sprzedawano bez recepty jako lek na ból głowy. W tej ktoś wymienił zawartość, posłużył się nią jako wygodnym opakowaniem.
– A więc byli przygotowani na taką ewentualność.
– Jak widać. Cholera, skąd tym gówniarzom przychodzą do głowy takie pomysły?
Maggie podejrzewała, że nie był to pomysł chłopców. Ktoś musiał ich do niego nakłonić, przekonać, że nie wolno im się poddać. I chyba zrobiła to ta sama osoba, która zgromadziła broń, wypełniła kapsułki śmiercionośnym środkiem i nie zawahała się dla nieznanej idei poświęcić życia młodych ludzi. Ktoś o wiele bardziej niebezpieczny niż ci chłopcy.
– Moglibyśmy zajrzeć do pozostałych, zanim zaczniemy autopsję?
Maggie starała się zadać to pytanie najzwyczajniejszym tonem. Chciała się przekonać, czy wszyscy chłopcy są biali, co potwierdzałoby jej wstępne podejrzenie, że mogli należeć do jakiejś grupy o zabarwieniu rasistowskim. Stan od razu się zgodził. Pewnie sam był ciekaw, co zobaczy.
Zabrał się za suwak kolejnego worka, celując spiczastym palcem w Maggie.
– Ale najpierw włóż te okulary, na nic ci się nie przydadzą na czubku głowy.
Nienawidziła tego, ponieważ jednak Stan miał kompletnego bzika na punkcie regulaminu, musiała go posłuchać. Zsunęła ochronne okulary na nos i wciągnęła lateksowe rękawiczki. Rozsuwając trzeci zamek błyskawiczny, zerkała na worek, którym zajął się Stan. Potem spojrzała znowu na to, co miała przed sobą, i gwałtownie zabrała ręce, jakby coś ją ukąsiło.
– Jezu drogi! – Wlepiła wzrok w poszarzałą twarz mężczyzny, na której widniała idealnie okrągła dziura po kuli, nieduża i czarna na tle bladego czoła. Słyszała chlupot jakiegoś płynu, który na szczęście nie wylał się z worka.
– Co jest?
Wzdrygnęła się. Stan pochylił się nad zwłokami, starając się zobaczyć, co ją tak przeraziło.
– To pewnie ten agent. Mówili, że jeden zginął – oznajmił zniecierpliwiony.
Maggie cofnęła się parę kroków. Jej ciało zlał zimny pot, chwyciła się blatu, nie dowierzając własnym nogom. Stan patrzył na nią, tym razem zaniepokojony.
– Znam go – powiedziała tylko i rzuciła się w stronę umywalki.