– Na miejscu zbrodni powiedziałaś, że mógł to zrobić dla zmyłki.
– O mój Boże, Racine! A więc naprawdę mnie słuchałaś? – Uśmiechnęły się do siebie, ku wielkiej uldze Tully’ego.
– Te okrągłe odciski w ziemi też coś znaczą – przypomniał im. – Ale nie mam pojęcia co. W każdym razie jeszcze nie.
– Aha, i jest mańkutem – dodała Maggie, jakby nagle jej się przypomniało.
Tully i Racine podnieśli na nią wzrok, spodziewając się jakichś wyjaśnień.
O’Dell podeszła do ciała i wskazała prawą stronę twarzy denatki.
– Tutaj, wzdłuż jej szczęki, jest szrama. Ma pęknięte w kąciku usta, musiała krótko krwawić.
To jej prawa strona, co znaczy, że jeśli napastnik stał do niej przodem, uderzył ją z lewej na prawą, prawdopodobnie lewą pięścią.
– Nie mógł tego zrobić prawą ręką? – spytał Tully, usiłując przetestować możliwe scenariusze wydarzeń.
– Raczej tylko teoretycznie, bo byłoby to wykonane w nienaturalny sposób. – Maggie zademonstrowała, o co jej chodzi, machnąwszy prawą ręką w jego stronę. Od razu zrozumiał. – To skaleczenie – ciągnęła – wygląda jak uderzenie. Według mnie pięścią. – Zacisnęła lewą dłoń i raz jeszcze zamachnęła się. – Zdecydowanie lewą pięścią do prawej strony szczęki.
Podczas owej demonstracji Tully zauważył, że Racine obserwuje ją w milczeniu, z prawdziwym zdumieniem, a może nawet podziwem. Potem wróciła do notowania. O’Dell to umknęło. Nie zwracała uwagi na panią detektyw. Zawsze tak się działo, kiedy ktoś ją podziwiał. Zazwyczaj wkurzała go swoim pośpiechem i skłonnością do przekraczania regulaminu, kiedy było to dla niej wygodne, ale jej umiejętność wzbudzania podziwu i szacunku innych bez zadzierania nosa była jedną z tych rzeczy, za które ją lubił.
– Jeszcze coś – powiedziała O’Dell do Racine – i nie mówię tego, żeby cię wkurzyć. To nie jest jednorazowa sprawa. Ten facet to powtórzy, i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że robił to wcześniej. Musimy koniecznie sprawdzić nasz rejestr.
Za ich plecami otworzyły się drzwi. Zaskoczeni skoczyli na równe nogi i odwrócili się, by ujrzeć bladą twarz Stana Wenhoffa. Trzymał w ręku wydruk komputerowy.
– No, dzieci, to wpadliśmy w niezły burdel. – Otarł pot z czoła. – To córka Henry’ego Franklina Briera… cholernego senatora Stanów Zjednoczonych.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Obóz Everetta
Justin Pratt poczuł, że ktoś szturcha go łokciem w bok, i zdał sobie sprawę, że się zdrzemnął. Spojrzał na Alice, która siedziała obok niego po turecku, jak wszyscy inni członkowie społeczności, ale jej głowa i oczy zwrócone były przed siebie, jej plecy były proste. Dwoma palcami postukiwała w jego kolano, w ten łagodny sposób mówiąc mu, żeby nie spał.
Chciałby powiedzieć jej, że ma gdzieś wszystko to, co ma tego wieczoru do powiedzenia Ojciec. Po poprzedniej nocy życzył sobie, żeby Alice też miała to gdzieś. Jezu! Ledwie żył. Przecież wolno mu chyba słuchać z zamkniętymi oczami. Powieki zaczęły mu opadać, i znów poczuł uszczypnięcie. Wyprostował plecy i przetarł twarz, przyciskając gałki oczne kciukiem i palcem wskazującym. Kolejny kuksaniec. Jezu!
Spojrzał na Alice, ale ta ani na centymetr nie zmieniła swojej jakże poprawnej pozycji, z pełną zachwytu uwagą śledząc słowa Ojca. Może podobało jej się, co jej robił wczoraj wieczorem. Może ją podniecił, a to, co Justin wziął za skrzywienie, było wyrazem orgazmu? Cholera, jest zwyczajnie przemęczony. Nie będzie wracał myślą do tamtej nocy. Siadł prosto i złożył ręce na kolanach.
Ojciec jak zwykle nadawał na władzę, to był jego ulubiony temat rzeka. Justin musiał przyznać, że facet częściowo ma rację. Pamiętał, jak dziadek mówił jemu i Ericowi o knowaniach rządu i różnych takich. Jak na przykład rząd zamordował Johna Kennedy’ego. Albo że ONZ chce zapanować nad światem. Ojciec Justina mawiał wówczas: „Staremu się śrubki poluzowały”, ale Justin go kochał i podziwiał. Jego dziadek był bohaterem wojennym. Został odznaczony przez Kongres za uratowanie całego oddziału w Wietnamie. Justin widział ten medal, a także zdjęcia i listy, jeden był od prezydenta Lyndona Johnsona. Fajne to było, ale dziadek tym wszystkim bezgranicznie pogardzał. Justin kochał też dziadka za jeszcze jedną rzecz, która ich zresztą łączyła: żaden z nich nie był w stanie zadowolić ojca Justina. Niestety dziadek zmarł przed rokiem i teraz Justin był na niego wściekły, że go tak zostawił. Wiedział, że to idiotyzm. To nie wina dziadka, ale bardzo mu brakowało starego. Nie miał z kim pogadać, zwłaszcza teraz, kiedy Eric gdzieś zniknął.
Wiedział, że Eric też tęskni za dziadkiem, chociaż taki był z niego macho, że sam by się do tego nie przyznał. Jakieś niecałe trzy tygodnie po pogrzebie Eric rzucił Brown University. To wtedy w domu rozpętało się piekło.
– Przepraszam, czy ja cię nudzę? – głos Ojca huknął przez salę.
Justin natychmiast wyprostował się, choć zdawało się, że nie może już siedzieć bardziej prosto. Poczuł, że Alice ściska go za kostkę. Jej paznokcie wbijały się w jego skarpetkę i skórę.
Cholera jasna! No i ma kłopot. Alice ostrzegała go, że tych, którzy rozmyślają o niebieskich migdałach podczas kazania Ojca, spotyka kara. Ale w końcu co mu tam. Niech go Ojciec wyśle znowu do lasu. Będzie okazja, by wreszcie stąd zwiać. Na nic mu całe to gówno. Może nawet spotka gdzieś w drodze Erica.
– Odpowiedz mi – domagał się Ojciec, kiedy w sali ucichło. Nikt nie śmiał spojrzeć na winnego. – Czy to, co mówię, jest dla ciebie takie nudne, że wolisz spać?
Justin podniósł wzrok, gotowy ną przyjęcie kary, ale oczy Ojca patrzyły na lewo od niego. Starszy mężczyzna siedzący obok Justina zaczął drżeć nerwowo. Justin widział, jak ściska brzeg niebieskiej roboczej bluzy. Rozpoznał w nim faceta z ekipy budowlanej. Nic dziwnego, że biedak spał. Robotnicy harowali niemal na okrągło, przebudowując mieszkanie Ojca przed zimą. Było to niezrozumiałe i głupie, skoro niedługo wszyscy mieli przenieść się do jakiegoś raju na ziemi. Koledzy budowlańca na pewno odezwą się w jego obronie i przypomną Ojcu, ile godzin dziennie pracują. A jednak nie, wszyscy milczeli i czekali, co dalej.
– Martin, powiedz mi, co masz na swoje usprawiedliwienie?
– Chyba…
– Wstań, kiedy do mnie mówisz.
Podczas takich spotkań wszyscy siedzieli na podłodze. Justin nie rozumiał, dlaczego tylko Ojciec ma prawo siedzieć na krześle. Alice usiłowała mu wyjaśnić, że chodzi o to, aby nikt nie przewyższał Ojca podczas kazania. Gdyby nie jej poważna, niemal uroczysta mina, roześmiałby się jej w nos.
– Są pośród nas zdrajcy! – wrzasnął Ojciec. – Pewien dziennikarz chce nas zniszczyć obrzydliwymi kłamstwami. To nie jest pora, żeby spać. Nikt nie ma prawa dać się przyłapać we śnie. Powiedziałem: wstań!
Justin patrzył, jak stary mężczyzna rozplata nogi i ciężko gramoli się do góry. Współczuł mu, po trzech godzinach siedzenia po turecku on też miał obolałe mięśnie. Mężczyzna przypominał mu dziadka, taki chudy i niewysoki, ale za to żylasty. W rzeczywistości był pewnie silniejszy i młodszy, niż sugerowała to jego zniszczona skóra. Spojrzał na Justina i szybko odwrócił wzrok, przypominając tym gestem, że nie wolno mu na niego patrzeć. Kątem oka Justin widział, że pozostali posłusznie siedzieli twarzą skierowaną na Ojca i ze spuszczonym wzrokiem.
– Martin, marnujesz nasz czas. Może zamiast wyjaśnienia trzeba ci przypomnieć, co się dzieje, kiedy ktoś marnuje czyjś czas. – Ojciec machnął na swoich dwu ochroniarzy, którzy zniknęli za tylnymi drzwiami. – Podejdź tu. I przyprowadź ze sobą Aarona.