– Nie, chwileczkę… – zaprotestował Martin, idąc przed siebie i ostrożnie stawiając kroki, by wymijać ludzi siedzących na podłodze. – Możesz mnie ukarać – powiedział – ale zostaw w spokoju mojego syna.
Mimo to jasnowłosy Aaron o równie jasnej karnacji szedł już w stronę Ojca. Justin ocenił go na swoje lata, choć chłopak był niski i żylasty jak jego ojciec i dziwnie chętny, by mu asystować.
– Martin, wiesz dobrze, że tu nie ma ojców i synów. Matek ani córek. Braci ani sióstr. – Głos Ojca był znów spokojny, łagodny. – Wszyscy należymy do jednej rodziny.
– Oczywiście, chciałem tylko… – Budowlaniec urwał, widząc wracających ochroniarzy, którzy nieśli coś, co wyglądało jak wielka długa pończocha albo szlauch.
Raptem pończocha się poruszyła.
– Cholera! – mruknął Justin pod nosem i szybko rozejrzał się, z radością stwierdzając, że nikt go nie słyszał. Wszyscy jęknęli z wrażenia. Bo tak naprawdę ochroniarze przynieśli ze sobą największego pieprzonego węża, jakiego Justin miał okazję widzieć w swoim życiu.
Na salę wróciła cisza. Zerknął na twarz Ojca, który uśmiechał się, patrząc na reakcję zebranych i kiwając głową z satysfakcją. Nagle spotkał się wzrokiem z Justinem i jego uśmiech zamienił się w nieprzyjazny grymas. Justin natychmiast odwrócił wzrok i pochylił głowę. Jezu! Czy jednak będzie miał kłopoty? Czekał, aż usłyszy z ust Ojca swoje imię, jego serce łomotało o żebra. Czy w tej pieprzonej ciszy to słychać?
– Aaronie! – zawołał tymczasem Ojciec gromkim głosem. – Chcę, żebyś wziął tego węża i umieścił go na szyi Martina.
Sala zamarła w jeszcze głębszej ciszy, jakby wszyscy jednocześnie wstrzymali oddech.
– Ojcze… – Głos Aarona zabrzmiał jak głos małego chłopca. Justin wzdrygnął się. Głupi smarkacz. Nie pokazuj swoich słabości. Nie pokazuj mu, że się boisz.
– Aaronie, jestem zdumiony – powiedział wielebny słodko, na co Justin wzdrygnął się jeszcze bardziej. – Czy pamiętasz, jak przyszedłeś do mnie tydzień temu i powiedziałeś, że jesteś gotowy zostać jednym z moich żołnierzy? Jednym z naszych rycerzy sprawiedliwości?
– Tak, ale…
– Więc przestań kręcić i zrób, co mówię! – krzyknął Ojciec, aż cała sala podskoczyła.
Aaron przeniósł wzrok z Ojca na Martina, a potem na węża. Justin nie mógł uwierzyć, że smarkacz wciąż się waha. Jaki w końcu miał wybór, jeśli nie chciał mieć węża na własnej szyi? Pewnie to tylko test. Tak, to taki sprawdzian. Justin nie znał dobrze Biblii, ale czy to nie tam było coś o ojcu, który miał zabić własnego syna? I wtedy w ostatniej chwili Bóg go powstrzymał. Teraz pewnie chodzi o to samo.
Wciągnął głęboko powietrze, ale to wyjaśnienie nie przyniosło mu ulgi. Czuł tylko paznokcie Alice, które wbijały się coraz mocniej w jego kostkę.
Aaron wziął węża do rąk. Martin, który stał dotąd bez ruchu, zaczął płakać. Płakał tak gwałtownie, że aż cały się trząsł, natomiast Aaron i jeden z ochroniarzy owinęli mu węża wokół szyi i ramion.
– Nie możemy dać się przyłapać we śnie – powtórzył Ojciec. Jego głos znowu był spokojny, jakby właśnie prowadził jeden ze swoich wykładów. – Nasi wrogowie są bliżej, niż wam się zdaje. Tylko ci z nas, którzy są silni, gotowi na wszystko i postępują zgodnie z naszymi regułami, będą w stanie przeżyć.
Justin zastanowił się, czy choć jedna osoba z sali słucha w tej chwili słów Ojca. Sam miał z tym trudności, bo jego serce swym łomotem zagłuszało słowa, kiedy obserwował, jak nabrzmiewa twarz Martina, przybierając odcień purpurowej czerwieni. Mężczyzna wbił paznokcie w skórę węża, bo jego strach przed śmiercią był większy niż strach przed gadem.
– Wystarczy jeden człowiek – mówił tymczasem Ojciec – żeby nas zdradzić, żeby nas zniszczyć.
Justin nie mógł w to wszystko uwierzyć. Ojciec nawet nie patrzył na Martina. Przecież z całą pewnością przerwie to lada chwila. Czy ten test nie trwa już zbyt długo? Oczy starego mężczyzny zaczęły się zapadać, język zwiesił się z ust. Głowa mu zaraz pęknie, pomyślał Justin. Pęknie mu i rozerwie się na strzępy po całej sali.
– Musimy pamiętać… – Ojciec urwał i spojrzał na kałużę tworzącą się u jego stóp. Martin zsikał się w spodnie. Ojciec podniósł jedną nogę, krzywiąc się z obrzydzeniem. Dał znak swoim ochroniarzom.
– Zabierzcie węża – polecił im, jakby chodziło mu tylko o to, żeby sobie bardziej nie zapaskudzić butów.
Dopiero dwu ochroniarzy z pomocą Aarona dało sobie radę ze ściągnięciem węża z szyi skazańca. Martin padł, gdzie stał. Ojciec mówił dalej, jakby nigdy nic. Przestąpił przez zwiotczałe ciało i odwrócił się do niego plecami. Martin oddalił się na czworakach.
– Musimy pamiętać, że nie ma takich więzów ani takich lojalności, które byłyby ważniejsze niż dobro naszej misji. Musimy uwolnić się od wszelkich pożądań świata materialnego.
Wydawało się, że Ojciec adresuje te słowa do ściśle określonych wybrańców, a zwłaszcza do kobiety, która siedziała z przodu. Justin poznał ją, należała do bliskiego otoczenia Ojca, do grupy jakichś dwunastu osób, które zawsze jeździły autokarem na spotkania modlitewne. Wszyscy oni mieszkali i pracowali na zewnątrz obozu i jeszcze nie zostali członkami społeczności. Alice wyjaśniła Justinowi, że ci ludzie mają ważne powiązania, które mogą się przydać podczas wypełniania misji, a przy tym w oczach Ojca do końca jeszcze się nie sprawdzili.
Kiedy spotkanie dobiegło końca, Justin widział, jak Ojciec podchodzi do tamtej kobiety, podaje jej obie ręce, pomagając wstać, i przytula ją. Pewnie ją maca i obściskuje. Pomyślał przy okazji, że kobieta w granatowej sukience i jasnoczerwonym szaliku wygląda jak jedna z przyjaciółek mamy z klubu golfowego.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
To właśnie o tej porze każdego wieczoru Kathleen O’Dell tęskniła za kieliszkiem bourbona, wymieszanego – ale nie w shakerze – z martini albo nawet kropelką brandy. Patrzyła na tacę, na której stał porcelanowy czajnik o złotym brzegu, na wielebnego Everetta, który nalewa herbatę do filiżanek, dla niej, dla Emily, dla Stephena i w końcu dla siebie. Nie mogła przestać myśleć o tym, jak bardzo nie znosi herbaty. Nieważne, czy jest ziołowa, z cytryną i miodem, czy z cukrem. Już sam zapach herbaty przyprawiał ją o mdłości.
Herbata przypominała jej pierwsze tygodnie piekła, kiedy rzuciła alkohol. Ojciec zaglądał do niej wówczas kilka razy w tygodniu, poświęcając swój cenny czas na to, żeby zaparzyć czajniczek specjalnej herbaty, którą przywieziono na statku z jakiegoś egzotycznego miejsca w Ameryce Południowej. Twierdził, że te liście posiadają magiczną moc. Kathleen przysięgłaby, że wywołują halucynacje, bolesne błyski rażącego światła przed oczami. Potem na dodatek przewracało jej się w żołądku. Za każdym razem Ojciec cierpliwie stał nad nią i mówił, ze Bóg ma wobec niej inne plany, a dokładniej mówił to do tyłu jej głowy, kiedy w łazience wymiotowała, czy raczej rzygała do nieprzytomności.
Teraz uśmiechała się do niego, kiedy podał jej filiżankę, udając, że właśnie tego pragnie. Tak wiele zawdzięcza temu człowiekowi, a on nie prosi o nic w zamian. Udawanie, że smakuje jej herbata, jest w takiej sytuacji doprawdy niewielkim poświęceniem.
Siedzieli na wprost buzującego w kominku ognia, na miękkich skórzanych fotelach, które Ojciec otrzymał od zamożnego donatora. Wszyscy pili herbatę. Kathleen podniosła filiżankę do ust. Niewiele rozmawiali. Wciąż byli pod wrażeniem wystąpienia Ojca. Nikt nie wątpił, że Martin zasłużył sobie na taką nauczkę. Jak on śmiał zasnąć w czasie kazania!