Kathleen czuła, że Ojciec na nich patrzy, na swoich „ambasadorów w świecie zewnętrznym”, jak ich nazywał. Każdy z nich miał ważną rolę do spełnienia, każdemu przypisane zostało zadanie, które tylko on mógł wykonać. W zamian za to Ojciec poświęcał im swój czas i obdarzał zaufaniem, co było rzadkie i wyjątkowe. Miał masę obowiązków. Tylu ludzi oczekiwało, że uleczy ich rany i uratuje dusze. Między cotygodniowymi spotkaniami i codziennymi kazaniami ten człowiek nie miał prawie czasu dla siebie. Tyle zajęć, tyle oczekiwań, a wszystko spoczywało na jednej głowie.
– Jesteście dziś tacy cisi. – Uśmiechał się do nich z wygodnego dużego fotela stojącego przy kominku. – Czy tak wstrząsnęła wami dzisiejsza lekcja?
Wymienili szybko spojrzenia. Kathleen popijała herbatę małymi łykami, nagle wolała to niż wyrwanie się z jakimś niewłaściwym słowem. Zerkała znad brzegu filiżanki. Wcześniej, podczas kazania, Emily mało co nie zemdlała. Prawie bezwładnie oparła się o Kathleen, kiedy wąż boa zaciskał się na szyi Martina, zmieniając jego twarz w nadęty czerwony balon. Wiedziała jednak, że Emily za nic by się do tego nie przyznała.
A Stephen, ze swoją łagodną i… Zaraz, miała już nie myśleć o nim w taki sposób. W końcu to inteligentny mężczyzna i na pewno ma inne zalety, które nie mają nic wspólnego z jego… Cóż, z jego preferencjami seksualnymi. Widziała, że Stephen też przeżył szok i teraz nie potrafił wydusić słowa. Może dlatego Ojciec zwrócił swoje spojrzenie właśnie na nią i patrzył jej w oczy, jakby do niej adresował swoje pytanie. Patrzył przyjaźnie, życzliwie, sprawiając, że czuła się znowu jak ta jedyna, wybrana osoba, której opinia jest dla niego istotna.
– Tak, to było wstrząsające – powiedziała zatem i zobaczyła, że Emily wytrzeszcza oczy, jakby miała za chwilę znowu stracić przytomność. – Ale rozumiem, że to było ważne. Bardzo mądrze postąpił Ojciec, wybierając węża – dodała.
– Dlaczego tak uważasz, Kathleen? – Nachylił się, zachęcając ją do wyjaśnień, jakby chciał usłyszeć, co czyni go takim mądrym. Jakby tego dotąd nie wiedział.
– No cóż, to przecież wąż przyczynił się do zdrady Ewy i wyrzucenia z raju, tak jak zaśnięcie Martina mogło zdradzić nas i zniszczyć nasze nadzieje na zbudowanie nowego raju.
Zadowolony Ojciec kiwnął głową, a potem wynagrodził Kathleen klepnięciem w kolano. Jego dłoń zatrzymała się tam chwilę dłużej niż zwykle, palce znalazły się na jej udzie, pieszcząc ją i rozgrzewając. Zrobiło jej się tak ciepło, że czuła, jak moc wielebnego przenika przez rajstopy, przez skórę. Aż ją ciarki przeszły.
Potem wreszcie zabrał rękę i przeniósł uwagę na Stephena.
– A skoro już mowa o naszym raju, czego się dowiedziałeś o możliwościach transportu do Ameryki Południowej?
– Jest tak, jak Ojciec przypuszczał. Trzeba by to zrobić etapami. Jakieś dwadzieścia, trzydzieści osób jednocześnie.
– Ameryka Południowa? – nie zrozumiała Kathleen. – Dotąd wydawało mi się, że jedziemy do Kolorado.
Stephen unikał jej wzroku. Był zmieszany, jakby przyłapano go na wyjawieniu jakiejś strategicznej tajemnicy. Kathleen spojrzała więc na Ojca, by u niego znaleźć odpowiedź.
– Oczywiście, że jedziemy do Kolorado. To tylko plan rezerwowy. Nikt o nim nie wie, ta informacja nie powinna wyjść poza ten pokój – poinstruował ją. Wpatrywała się w jego twarz, sprawdzając, czy go nie rozgniewała, ale Ojciec uśmiechał się. – Tylko waszej trójce mogę naprawdę ufać.
– A więc jedziemy do Kolorado? – Kathleen zakochała się w przeźroczach, które im pokazywał. Były to wiosenne pejzaże pełne pięknych drzew i polnych kwiatów. A co ona wie o Ameryce Południowej? To pod każdym względem taka daleka kraina, taka prymitywna.
– Tak, oczywiście – zapewnił Ojciec ponownie. – Ten drugi plan przygotowujemy na wypadek, gdybyśmy musieli opuścić Stany. – Widocznie wciąż nie miała przekonanej miny, ponieważ ujął jej dłonie, a zrobił to tak delikatnie, jakby brał kruche płatki róż. – Musisz mi zaufać, moja droga. Nigdy nie dopuszczę do tego, żeby komukolwiek z was stała się krzywda. Są jednak ludzie źli i podli, nędzne służki Szatana, którzy zagnieździli się w mediach oraz rządzie, i którzy byliby bardzo szczęśliwi, gdyby zdołali nas unicestwić.
– Na przykład taki Ben Garrison – powiedział Stephen, wykrzywiając twarz w nieznanym Kathleen grymasie, który wywołał uśmiech Ojca.
– Tak, tacy ludzie jak Ben Garrison. Już po dwóch dniach, które spędził z nami, odkryliśmy jego prawdziwe intencje, ale nie jesteśmy pewni, co udało mu się zobaczyć ani czego się dowiedział. I jakie kłamstwa przekaże teraz światu.
Wciąż trzymał dłonie Kathleen, a nawet zaczął je pieszczotliwie głaskać, w dalszym ciągu zwracając się do Stephena.
– Co wiemy o domu letniskowym? Skąd agenci FBI dowiedzieli się o jego istnieniu?
– Nie jestem jeszcze pewien. Może od kogoś, kto kiedyś był z nami, ale odszedł, wybierając drogę zdrady?
– Być może.
– Straciliśmy wszystko – kontynuował Stephen, wlepiając wzrok w dłonie, niezdolny spojrzeć w oczy Ojca.
– Wszystko?
Stephen tylko pokiwał głową.
Kathleen nie miała pojęcia, o czym oni mówią. Ale Ojciec często rozmawiał ze Stephenem o tajnych misjach, które jej nie dotyczyły. W tej chwili mogła myśleć wyłącznie o tym, że duże ręce Ojca głaszczą jej drobne dłonie, pozwalając jej czuć się kimś wyjątkowym, a równocześnie za bardzo ją rozgrzewając. I nagle poczuła się niezręcznie. Chciała zabrać swoje ręce, ale to nie byłby dobry ruch. Ojciec wyrażał swoim gestem wyłącznie serdeczność, podkreślał bliskość. Jak ośmieliła się w ogóle zakładać inaczej? Czuła, że czerwienieją jej policzki.
– Mamy jeden problem – rzekł Stephen.
– Tak, wiem, zajmę się tym. Musimy… – Ojciec zawahał się, jakby szukał właściwego słowa. – Musimy przyspieszyć nasz wyjazd?
Stephen wyciągnął jakieś papiery, w tym mapę, podszedł do Ojca i przyklęknął na jednym kolanie, pokazując swoje materiały. Kathleen przyglądała się Stephenowi, skupiając się na jego gestach. Wysoki i szczupły, z gładką brązową skórą, chłopięcymi rysami i bystrym umysłem, nieustannie ją zdumiewał. Sprawiał wrażenie potulnego i cichego, jakby zawsze czekał na pozwolenie zabrania głosu. Ojciec uważał, że Stephen jest niezastąpiony, ale przy tym zbyt skromny, czym sobie szkodzi, zbyt nieśmiały i trochę za bardzo pospolity w swoich manierach, żeby się wybić. Należał do ludzi, którzy giną w tłumie. Kathleen była ciekawa, czy to mu pomaga, czy też przeszkadza w codziennej pracy.
Usiłowała przypomnieć sobie, co Stephen robi na Kapitolu. Spędzała liczne godziny na rozmowach z nim oraz z Emily, a jednak tak mało o nich wiedziała. Zdaje się, że Stephen zajmuje jakieś kluczowe stanowisko. Słyszała, jak wspominał coś o swoich przepustkach, rzucał nazwiskami senatorów i ich asystentów, z którymi już miał okazję rozmawiać, albo z którymi będzie wkrótce miał kontakt. Niezależnie od tego jaką miał pracę, najwyraźniej był bardzo przydatny Ojcu i Kościołowi.
Stephen przedstawił już Ojcu swoje papiery, wstał i wrócił na miejsce. Kathleen uświadomiła sobie, że nie słuchała ich wymiany zdań. Spojrzała na twarz Ojca. Czy to zauważył? Jego oliwkowa karnacja i zarośnięte policzki dodawały mu powagi, wyglądał starzej niż na swoje pięćdziesiąt lat. Pod oczami i w kącikach ust zrobiły mu się nowe zmarszczki. No cóż, żył w tak wielkim stresie. To za dużo jak na jednego człowieka. Sam im to często powtarzał, ale zaraz dodawał, że nie ma wyboru, że to Bóg go wybrał, by poprowadził ich ku lepszemu życiu. Wreszcie zabrał swoje ręce i położył je na kolanach. Kathleen sądziła najpierw, że złożył je do modlitwy, dopóki nie spostrzegła, że gniecie skraj marynarki.