– Mama dzwoniła – oznajmiła Emma, jakby zdarzało się to co dzień. – Powiedziała, że rozmawiała już z tobą o Święcie Dziękczynienia i że się na wszystko zgodziłeś.
Tully zacisnął zęby. Wcale się nie zgodził na wszystko, ale Emma nie musi o tym wiedzieć. Patrzył, jak córka odgarnia kosmyk jasnych włosów z twarzy, z dala od roztopionego sera, który spływał z pizzy.
– A ty chcesz spędzić Święto Dziękczynienia w Clevelandzie? – zapytał.
– Chyba tak.
Była to typowa odpowiedź Emmy, cień obojętności połączony z tym wzruszeniem ramion, znaczącym: „I tak nigdy nie zrozumiesz”. Żałował, że dawno temu ktoś go nie uprzedził, że do prawdziwego rodzicielstwa nie wystarczy nawet dyplom z psychologii. Może dlatego lubił swoją pracę. Przygotowywanie portretów psychologicznych morderców było niczym w porównaniu z rozgryzaniem duszy nastolatek.
– Nie musisz jechać, jeśli nie masz ochoty. – Łyknął pepsi, ćwicząc się w sztuce obojętności, którą jego córka opanowała do perfekcji.
– Ona już wszystko zaplanowała i w ogóle.
– Nie szkodzi.
– Mam tylko nadzieję, że go nie zaprosi.
Tully nie był pewien, kim jest ten nowy „on”.
Może nawet nie chciał wiedzieć. Od ich rozwodu przewinęło się już kilku.
– Musisz to zrozumieć, Emmo. Jeśli pojawił się ktoś nowy w życiu twojej mamy, to mama pewnie zechce, żeby świętował razem z wami.
Jezu! Nie do wiary, broni Caroline, jej prawa do pieprzenia się z kolejnym facetem. Na samą tę myśl ogarnęła go złość, i co gorzej – stracił apetyt. Przed dwoma laty, któregoś pięknego dnia jego żona stwierdziła, że już go nie kocha, że namiętność w ich związku wygasła, i że ona w związku z tym musi odejść. To chyba najlepszy sposób na zniszczenie ego mężczyzny, kiedy żona mówi mu, że musi od niego odejść, bo już go nie kocha ani nie pożąda.
– A ty?
Przez chwilę Tully zapomniał, o czym tak naprawdę mówili.
– To znaczy?
– Co ty będziesz robił w Święto Dziękczynienia?
Popatrzył na nią, potem wziął kawałek pizzy, czując, że obojętność go opuszcza. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jego córka martwi się, jak tata spędzi Święto Dziękczynienia! Czy mogło go spotkać coś lepszego?
– Zaplanowałem sobie bardzo rozrywkowy dzień. Całe popołudnie spędzę w piżamie, oglądając mecze.
Emma ściągnęła brwi.
– Nienawidzisz młodzieżowej ligi.
– No to może wybiorę się do kina.
Roześmiała się tak bardzo, że aż musiała odstawić kubek pepsi, żeby jej nie rozlać.
– Co w tym śmiesznego?
– Sam, z własnej woli, pójdziesz do kina? Tata, daj spokój. Bądź poważny.
– Prawdę mówiąc, muszę popracować. Mamy teraz bardzo pilną i ważną sprawę. Właściwie to chciałem o tym z tobą porozmawiać.
Wyjął z tylnej kieszeni fotokopię prawa jazdy i podał ją Emmie.
– Znasz może tę dziewczynę? Nazywa się Virginia Brier.
Emma popatrzyła bacznie, po czym odłożyła kartkę na tok i zabrała się za kolejny kawałek pizzy.
– A co, ma jakieś kłopoty?
– Nie, nie ma kłopotów. – Tully’emu ulżyło. A zatem Emma nie zna tej dziewczyny. Oczywiście, zwyczajnie mu odbiło. Przecież w sobotni wieczór były tam setki ludzi.
Nie zdążył się jednak całkiem uspokoić, kiedy Emma zaczęła znowu:
– Nie lubi, jak się do niej mówi Virginia.
– Co?
– Każe na siebie mówić Ginny.
Jezu Chryste! Chwyciły go mdłości.
– Więc znasz ją?
– Poznałyśmy ją z Aleshą w sobotę, na wycieczce. Aha, była też na tym wieczornym spotkaniu. Mocno nas wkurzyła, bo flirtowała z takim chłopakiem, który spodobał się Aleshy. Naprawdę jest super i dobrze się z nami bawił, dopóki ten ksiądz nie zaczął się lepić do Ginny.
– Zaczekaj, co to za chłopak?
– Nazywa się Brandon. Był z Alice, Justinem i tym księdzem.
Tully wstał i podszedł do miejsca, gdzie zostawił swoją kurtkę. Zaczął opróżniać kieszenie i w końcu znalazł ulotkę, którą podniósł z ziemi obok FDR Memorial. Podał ją Emmie.
– Czy to ten ksiądz? – Wskazał na kolorowe zdjęcie z tyłu druku.
– Taa, ten sam. Wielebny Everett – przeczytała z ulotki. – Ale oni wszyscy mówią do niego „Ojcze”. Dziwnie jakoś. Bo nie jest ich ojcem, nie?
– Nie ma w tym nic dziwnego, Emmo. Katolicy w ten sposób zwracają się do swoich duchownych. To taki tytuł, tak samo jak pastor czy wielebny albo pan.
– Wiem, ale dla nich to nie był żaden tytuł. Mówili o nim, jakby był ich ojcem, bo jest ich szefem. Mówi im, co mają robić, a oni się go słuchają.
– A ten Brandon, widziałaś może, żeby oddalał się gdzieś z Ginny?
– Żeby byli sami?
– Tak.
– Tata, tam była masa ludzi. Poza tym z Aleshą wyszłyśmy przed końcem. Strasznie było nudno, tylko śpiewali i klaskali.
– Myślisz, że potrafiłabyś dokładnie opisać Brandona?
Emma spojrzała na niego uważnie. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że istnieje jakiś związek między pytaniami o Ginny i pracą ojca.
– Taa, chyba tak – powiedziała, już nie obojętna, raczej zaniepokojona. – A więc jednak Ginny ma jakieś kłopoty?
Zawahał się, nie wiedział, czy powiedzieć jej prawdę. Nie była już co prawda małą dziewczynką, istniało też prawdopodobieństwo, że dowie się wszystkiego z telewizji. Nie uda mu się uchronić jej przed prawdą, choćby był najbardziej nadopiekuńczym ojcem na świecie. A ona miałaby mu za złe, gdyby ją okłamał.
Przeszedł przez pokój i wziął ją za rękę, a potem powiedział:
– Ginny nie żyje. Została zamordowana w sobotę w nocy.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Poniedziałek
25 listopada
Akademia FBI
Quantico, Wirginia
Maggie zerknęła na agenta Tully’ego. Oboje obserwowali, jak agentka Bobbi LaPlatz kreśli ołówkiem linie na papierze. Cudownym sposobem w jej szkicowniku pojawił się cienki, chudy nos.
– I jak, podobny? – spytała Emmę Tully, która siedziała obok niej, z rękami na kolanach, wiodąc wzrokiem za ręką Bobbi.
– Chyba tak, ale usta nie są dobre. – Emma zerknęła na ojca, jakby czekała na jego uwagi. Skinął jej głową.
– Za cienkie? – spytała LaPlatz.
– Nie chodzi mi o kształt. No wie pani, on wyglądał, jakby się nigdy nie uśmiechał. Miał taką… zmarszczkę, ale nie ze złości. Jakby uważał się za twardziela, a taki się nie uśmiecha. – Odrzuciła do tyłu włosy i ponownie spojrzała na Tully’ego. – Czy to ma jakiś sens? – spytała, obracając się znowu do agentki LaPlatz, ale kierując jeszcze pytający wzrok na ojca, zanim przeniosła go na papier.
– Tak sądzę. Pozwól, że spróbuję. – Ręka LaPlatz wróciła do pracy, wykonując szybkie, krótkie pociągnięcia. Linia tu, druga tam, i już zmieniła całą twarz swoim zwyczajnym ołówkiem, magiczną pałeczką ze śladami jej zębów.
Maggie znowu ujrzała na czole Tully’ego tę charakterystyczną zmarszczkę. Zauważyła ją już wcześniej, zanim zaczął ją rozcierać, jakby można było pozbyć się jej w ten sposób. Kiedy wpadł do pokoju Maggie, był więcej niż zmartwiony. Najlepsze określenie, jakie przyszło jej do głowy, to „zagubiony”.
Jego córka, Emma, nigdy dotąd nie była w Quantico, lecz ten ranek, niestety, nie miał być przeznaczony na zwiedzanie miejsca pracy ojca. Dziewczyna sprawiała wrażenie, że radzi sobie z tą sytuacją, za to Tully cały się trząsł. Wciąż postukiwał palcem. Kiedy nie rozcierał zmarszczki na czole, poprawiał okulary na nosie. Milczał, nie odezwał się słowem, odkąd agentka LaPlatz usiadła do pracy. Od czasu do czasu jego wzrok wędrował z twarzy materializującej się na papierze ku Emmie. Znalazł w kieszeni na piersi jakąś kartkę i zaczął ją składać w harmonijkę. Robił to na wyczucie, nie patrząc, jakby jego palce były od niego niezależne.