Выбрать главу

Ostatnia była Dara Hardy. Opuszczając społeczność, tłumaczyła się, że jej matka zachorowała na raka i że chce jej towarzyszyć w ostatnich chwilach życia. Ojciec obstawał przy swoim, że gdyby to była prawda, Dara przyjęłaby jego szlachetną propozycję i sprowadziła matkę do obozu. Co prawda Ojciec zabraniał zażywania jakichkolwiek leków, utrzymując, że chodzenie do lekarza to egoistyczne pobłażanie sobie. W końcu on też potrafi leczyć i zajmuje się swoimi owieczkami. Dara Hardy mimo wszystko odeszła. Dokładnie tydzień później zginęła w wypadku samochodowym. Jej matka umarła w pełnej rozpaczy samotności.

Eric zastanawiał się, jaki wypadek wymyślą dla niego. Może współwięzień przypadkiem poparzy go pod prysznicem? Albo któryś ze strażników pomoże Ericowi, by popełnił samobójstwo, wieszając się w celi? Jedno było pewne: śmierć przyjdzie z rąk człowieka, po którym najmniej by się tego spodziewał. Tak samo jak aniołem śmierci został jego najlepszy przyjaciel. Jak ma teraz przeżyć w tej wrogiej jaskini lwa, bez przerwy oglądając się za siebie?

Lecz to nie wróg pragnie jego śmierci, ale człowiek, który nawet jeśli go zabije, będzie nadal nazywał się wybawcą jego duszy. Nie, jeszcze inaczej – właścicielem jego duszy, a nie jej wybawcą. Bo taką cenę płacili wszyscy, którzy zdecydowali się pójść za Ojcem. Płacili własną duszą.

Po raz pierwszy Eric ucieszył się, że Justin nie żyje, że został zredukowany do garści trudnych do zidentyfikowania kości. Teraz Ojciec nie będzie już mógł ich rozdzielić ani zwaśnić, jak skutecznie czynił to z wieloma innymi rodzinami. I być może nie zdążył skraść Justinowi duszy. Jeśli tak, to Justin jest prawdziwym szczęściarzem.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

– Nie wiesz przecież, czy to ten sam Joseph Everett – mówił Tully, stając w drzwiach i patrząc, jak O’Dell stuka palcami po klawiaturze komputera.

– Nie spodziewam się, żeby na terenie Wirginii działało dwóch wielebnych Josephów Everettów – odparła, nie odwracając wzroku.

Tully, usłyszawszy niepokój w jej głosie, pomyślał: „znowu się zacznie”.

Za każdym razem, gdy w głosie O’Dell pojawiał się ten ton, a w oczach to szczególne spojrzenie, jakby miała jakąś specjalną osobistą misję do spełnienia, zaczynał się denerwować. Ostatnim razem, kiedy to się zdarzyło, oboje skończyli w płonącym budynku. Wprawdzie O’Dell uratowała mu wtedy życie, ale najpierw dostał kulkę w udo.

Zaraz się jednak nieco uspokoił, bo prawdopodobnie zbliżali się do konkretnych odpowiedzi, co dobrze wróżyło na najbliższą przyszłość. Może tym razem obejdzie się bez szaleńczych, niemal samobójczych akcji? Pomyślał też z czułą satysfakcją o Emmie, która tak dzielnie poradziła sobie rano. O’Dell miała rację, jego córka jest odważną i mądrą dziewczynką. Zanim agentka LaPlatz zaoferowała się, że odwiezie Emmę do domu, Tully wprawił swoją dzielną córkę w zażenowanie uściskiem i słowami wyrażającymi ojcowską dumę.

Patrzył teraz, jak O’Dell otwiera na ekranie jakiś dokument i zaczyna go przeglądać. Przeniósł wzrok na doktor Patterson, która siedziała na fotelu. Maggie upchnęła ten mebel w maleńkim pokoju, a Tully kilka razy zastał ją, jak zwinięta w kłębek spała na nim. Wszystkie pokoje Wydziału Pomocniczego były ciasne, ale w pokoju O’Dell wykorzystany został każdy centymetr przestrzeni. Półki od podłogi do sufitu, małe schowki, w których trzymała stosy dokumentów, zamiast zaśmiecać nimi krzesła i podłogę, tak więc jej biuro wyglądało przytulnie i nie było ponad wszelką miarę przeładowane. Przeciwnie niż jego służbowy pokój, który przypominał magazyn maniakalnego archiwisty, i tylko wąskie kręte ścieżki prowadziły do biurka.

Doktor Patterson zdjęła buty na obcasach. Tully przyglądał się, jak Gwen siada na podkulonych nogach, przy okazji podciągając spódnicę. Miała świetne nogi. Szczupłe w kostkach, mocne, gładkie uda. Jezu drogi! Co z nim jest? Odwrócił wzrok, jakby przyłapano go na zdrożnym podglądactwie.

Gwen Patterson zazwyczaj okropnie go wkurzała. Odnosił wrażenie, że w niczym się nie zgadzają. Kiedy poprzednio pracował razem z O’Dell, wpadli na chwilę do wielkiego domu Maggie w Newburgh Heigths, gdzie doktor Patterson pilnowała psa O’Dell. Postanowili zamówić coś do jedzenia. Jeśli go pamięć nie zawodzi, pokłócił się z Patterson, czy zamówić chińszczyznę, czy pizzę. Wywiązała się ostra dyskusja o wartościach odżywczych różnych potraw. Oczywiście Patterson przemawiała z pozycji eksperta, co zawsze czynią tak zwani smakosze. Zirytowała go jak diabli. Co nie znaczy, że teraz nie doceniał jej świetnych nóg. Może przez to całe wspominanie Caroline w czasie weekendu nakierował się na… O’Dell przerwała mu jego rozproszone myśli.

– Mam coś. Dokument sądowy z 1972 roku. To prawie trzydzieści lat temu. Everett miał wtedy około dwudziestki.

– Nie wiemy jeszcze, czy jest w to zamieszany.

– Cunningham tak uważa, bo inaczej nie wysyłałby ciebie i Gwen do Bostonu, żebyście przesłuchali tego chłopaka, który przeżył. I nie zawahał się, kiedy poprosiłam o spotkanie z kimś z organizacji Everetta. Na przykład z jakimś byłym członkiem. Powiedział mi, że zadzwoni do senatora Briera i zapyta, czy może mu pomóc.

O’Dell siedziała do nich plecami, czytając z ekranu, natomiast doktor Patterson przebywała gdzieś daleko, relaksująco masując skronie i poruszając ramionami. Na Tully’ego działała jak płachta na byka. W końcu poddał się i podszedł do O’Dell.

– Wycieczka do Bostonu niewiele przyniesie – stwierdził. – Chłopak nie chciał mówić już w tamtym domu, a był wtedy śmiertelnie przerażony. Nie wyobrażam sobie, żeby nagle zaczął sypać, kiedy ma ciepłe miejsce do spania i trzy posiłki dziennie.

– Dlaczego sądzi pan, że podejrzany zaczyna mówić wyłącznie ze strachu? – odezwała się Patterson, nie przerywając masowania skroni.

Teraz, stojąc poza zasięgiem jej wzroku, Tully mógł zerknąć bezpiecznie na lśniące, rudawoblond włosy. Była naprawdę atrakcyjną kobietą. Nagle podniosła na niego wzrok.

– No jak, czemu pan uważa, że tylko strach motywuje ludzi do mówienia?

– W tej grupie wiekowej strach działa najskuteczniej.

O’Dell zerknęła przez ramię.

– Gwen, zdaje się, że wczoraj właśnie tak mi mówiłaś.

– Niezupełnie. Strach zazwyczaj powoduje, że przestają widzieć inne wyjście, choć uwolniony instynkt podpowiadałby im walkę. Tu jednak instynkt nie działał swobodnie, bo został stłumiony przez strach. Ale jak rozumiem, ten chłopak wypluł swoją kapsułkę z cyjankiem, co mówi mi, że strach nie był w jego przypadku decydujący.

– Niekoniecznie – włączył się Tully, zdając sobie sprawę, że zaczyna bronić swojego stanowiska. Dlaczego ona mu to robi? Zazwyczaj tak się nie zachowywał, nie szedł na udry. Ale teraz Patterson i O’Dell czekały na jego wyjaśnienia.

– Pani zdaniem fakt, że chłopak wypluł kapsułkę, może świadczyć o tym, że chciał zostać przy życiu i walczyć. Ale może też zwyczajnie bał się śmierci. Czy to wykluczone?

– Osoba, która przekonała tych chłopców do połknięcia trucizny, musiała ich wcześniej absolutnie przekonać, że będą torturowani, a potem zostaną zabici, jeśli dadzą się wziąć żywcem. – Doktor Patterson skończyła seans relaksacyjny, wyprostowała już nawet nogi. – Ten chłopak z nadzieją czeka teraz na nagrodę w niebie.

– Naprawdę? I mówi to pani, nie zamieniwszy z nim jeszcze ani słowa?

– No dobra, już. – O’Dell uniosła ręce niczym kapłanka pokoju. – Przestańcie, nie jesteście na ringu. Może powinnam z wami pojechać do Bostonu? Bo sobie łby pourywacie.