– Ty musisz porozmawiać z matką – odparła Gwen, nie spuszczając wzroku z Tully’ego, jakby przygotowywała kolejną ofensywę.
– To mi obiecajcie, że się nie pozabijacie. – O’Dell uśmiechnęła się.
– Na pewno nic nam nie będzie – zapewniła Gwen, oddając jej uśmiech.
Maggie twardo czekała na potwierdzenie Tully’ego.
– Nic nam nie będzie – powtórzył, pragnąc jak najszybciej zmienić temat, ponieważ nawet jeśli Patterson zmusiła go do przyjęcia postawy obronnej, nie wiedziała, że wciąż ma podciągniętą spódnicę. Odwrócił się w stronę monitora. – Co znalazłaś?
– Nie mam zielonego pojęcia, czy to ten sam Joseph Everett, ale to się może zgadzać. Facet w wieku dwudziestu lat w Arlington, w stanie Wirginia, został oskarżony o gwałt na dziewiętnastoletniej studentce drugiego roku dziennikarstwa Uniwersytetu Stanu Wirginia.
W tym momencie zadzwonił telefon. Maggie sięgnęła po słuchawkę.
– O’Dell, słucham.
Tully udawał, że czyta z ekranu, byle nie zwracać uwagi na Patterson z podciągniętą spódnicą.
– Na jakiej podstawie tak myślisz? – spytała O’Dell, po czym zamilkła, jednak rozmówca nie miał wiele wyjaśnień do zaoferowania. – Okej, zaraz będę.
Odłożyła słuchawkę.
– To Racine – oznajmiła, przekręcając krzesło w stronę komputera. – Wydrukuję to – powiedziała do Tully’ego, klikając ikonę. – Wydaje jej się, że ma coś, co powinnam zobaczyć.
Położyła akcent na „wydaje jej się”, i mówiła z takim przekąsem, że Tully znów zapytał:
– Co jest z wami?
– Mówiłam ci już. Nie ufam jej.
– Nie. Mówiłaś, że jej nie lubisz.
– Na jedno wychodzi – powiedziała, zabierając z drukarki dwie kopie i podając jedną Tully’emu, a drugą składając dla siebie. – Mógłbyś przed wyjściem sprawdzić, czy to ten sam Everett?
– Jasne. Jeśli był oskarżony o gwałt, nie powinienem mieć z tym kłopotu.
– Niestety nic więcej nie mamy. – Uniosła swoją kopię. – Nie ma innych dokumentów. Dziewczyna wycofała oskarżenie. – Włożyła żakiet, przystanęła i spojrzała na Tully’ego, a potem na Gwen. – Everett już wtedy musiał być dobry w zastraszaniu ludzi.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
Wiedział, że nie powinien brać mieszanki między morderstwami. Jeśli będzie stosował ją dla poprawy nastroju, może osłabić czy wręcz zniweczyć jej działanie, a jednak potrzebował czegoś, żeby się uspokoić. Żeby zwalczyć tę złość i strach… nie, nie strach. Nie przestraszą go. Na to nie pozwoli. Chcieli go powstrzymać, zablokować jego misję. Ale on nie da się złapać. Jest od nich silniejszy. Potrzeba mu tylko czegoś, co by mu o tym przypomniało. Tylko o to chodziło. O przypomnienie.
Usiadł zatem i czekał. Wiedział, że może liczyć na specjalne efekty egzotycznej mieszanki, jej uzdrawiającą moc, jej ukrytą siłę. Brał już podwójną dawkę, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Teraz pragnął jedynie siedzieć w spokoju i cieszyć się psychodelicznym spektaklem światła, który zawsze pojawiał się przed jego oczami. Tak, kiedy już wzmocnił się i pobudził wzrost adrenaliny, pojawiał się spektakl świateł, które zjawiały się w jaskrawych błyskach i rozpętywały świst w głowie. Błyski wyglądały jak maleńkie anioły, które przyjęły formę gwiazd, pomykając z jednej strony pokoju w drugą. Było to skończone piękno.
Wziął do ręki zeszyt i pieścił gładką skórzaną oprawę. Jak by sobie bez niego poradził? To on budził w nim gorączkę, namiętność, złość, pożądanie, on niósł usprawiedliwienie. I on też wszystko uzasadni.
Zamykając oczy, oddychał głęboko. Rozkoszował się ciepłem, które rozchodziło się w jego ciele. Tak, teraz był gotowy do następnego kroku.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
Księżyc wyjrzał na stołeczne niebo w chwili, gdy Maggie parkowała swoją toyotę na pustym parkingu. Widziała już powiewającą na wietrze i blokującą wejście na wiadukt żółtą taśmę, którą oznacza się miejsce zbrodni. Kilku policjantów krążyło w okolicy, ale nie dostrzegła wśród nich Racine. Laboratorium na kółkach minęło ją, kiedy połknęła ostatni kęs kolacji kupionej w barze dla kierowców, frytki i solidnego hamburgera. Wyszła z samochodu i strzepała sól z dzianinowej bluzki, potem zmieniła żakiet na granatową kurtkę FBI.
Sięgnęła pod przednie siedzenie i wyciągnęła krótkie kalosze, które włożyła na skórzane buty. Miała zamiar wziąć podręczny zestaw laboratoryjny, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Wóz koronera stał przy betonowej ścianie, tuż przy wejściu na wiadukt, więc nie było sensu wkurzać Stana jeszcze bardziej, niż już to zrobiła.
A jednak idąc w tamtą stronę, nie zdziwiła się, gdy zamiast Stana ujrzała Wayne’a Prasharda, który wyłonił się z wejścia na wiadukt. Stan miał już pewnie w tym tygodniu dosyć wezwań po godzinach, poza tym nie fatygowałby się osobiście dla jakiejś bezdomnej kobiety. Maggie nie wiedziała też, skąd wzięło się przekonanie Racine, że powinna tu przyjechać. Miała tylko nadzieję, że to nie jakaś sztuczka. Kto wie, co zamyśla Racine. Prashard powitał Maggie skinieniem głowy, otwierając tył swojego wozu.
– Nie pozwoliła mi niczego dotknąć, dopóki ty tego nie zobaczysz, cholera.
– Miło cię widzieć, Wayne.
– Przepraszam. – Skrzywił się w uśmiechu, jego twarz buldoga pomarszczyła się przyjaźnie. – No wiesz, ona czasem tak człowiekowi zalezie za skórę, wiesz, o czym mówię?
Tak, doskonale wiedziała, ale w odpowiedzi tylko się uśmiechnęła. Nie zamierzała wdawać się w tego typu plotkarskie rozmowy, za to Prashard wręcz przeciwnie. Niezrażony milczeniem Maggie, dodał:
– Dawniej taka nie była.
– Naprawdę? – Maggie jakoś nie wyobrażała sobie innej Racine.
– Teraz stara się dać wszystkim do zrozumienia, że to ona tu rządzi. Zanim została detektywem, była całkiem miła – mówił, wyciągając z tyłu wozu worek na ciało. – Może nawet trochę z tym przesadzała, wiesz, co mam na myśli. – Zerknął na Maggie i puścił do niej oko.
Nie odpowiedziała na jego zaproszenie do zmieszania pani detektyw z błotem. Nie lubiła Racine, lecz nigdy nie poniżała się do głupich plotek na temat innych oficerów służb porządkowych, i nie miała zamiaru wdawać się w to teraz. Niestety wyglądało na to, że Prashard zna jedną czy nawet dwie historyjki o urodziwej policjantce, i teraz chciał się nimi podzielić. Co tam chciał, on się do tego wprost palił.
Maggie odwróciła się, zamierzając odejść.
– Nie wiem – powiedziała. – Nie znałam jej, zanim została detektywem. – I z tymi słowy opuściła go.
Na tak demonstracyjne zachowanie Prashard mógł odpowiedzieć tylko milczeniem.
Idąc w stronę wejścia do tunelu pod wiaduktem, Maggie rozglądała się wokół. Słyszała dobiegający z góry hałas samochodów i widziała błyski ich świateł między barierkami. Zapach benzyny ulatniał się z dworca autobusowego po drugiej stronie pustego parkingu. Silniki pracowały, a kilku mechaników samochodowych wchodziło i wychodziło z greyhoundów. Sześć zepsutych wozów stało w rzędzie wzdłuż ogrodzenia z łańcucha, zasłaniając bezpośredni widok na wejście pod wiadukt.
Poza miejscem, gdzie pracowali mechanicy, było niewiele światła. Raczej ciemno, głośno i dość pusto. Maggie zastanawiała się, co mogło kogoś skłonić, by dobrowolnie tam się wybrać, może poza tym, że łuk z betonu, a raczej tunel, chronił przed wiatrem i zimnem. Tak, to miejsce mogło przyciągnąć kogoś, kto szuka dobrej lokalizacji dla swojego domu z kartonów. A także kogoś, kto szuka ofiary.