Powinien być wdzięczny strażnikowi, który pozwolił mu trzymać razem ręce i nie przypiął ich z obu stron do jego boków. Ci, którzy go trzymali w niewoli, źle odczytali jego grzeczne zachowanie, może nawet doszli do wniosku, że nie jest groźny. Chociaż nie do końca, pobrzękiwał bowiem kajdankami wokół kostek, przypominając sobie o ich istnieniu. Poprawił się na krześle. Nie wolno mu się tak wiercić. Dlaczego nie może usiedzieć spokojnie?
Gdy tylko ta kobieta weszła do pokoju, Eric zalał się zimnym potem. Przedstawiła się jako lekarka, ale on wiedział swoje. Była drobna, dobrze ubrana, mniej więcej w wieku jego matki, ale bardzo atrakcyjna. Była zrównoważona i pewna siebie, i nie przeszkadzały jej w tym wysokie obcasy. Kiedy skrzyżowała nogi, usiadłszy na metalowym składanym krześle, jego wzrok powędrował ku jej nogom. Miała gładkie, jędrne łydki, widział też fragment jej ud, i pod tym względem nie przypominała jego matki.
Wyjaśniła mu powód swojej wizyty. Zerkał na jej usta, ale nie słuchał. Wiedział przecież, po co przyszła. Wiedział w momencie, kiedy stanęła w drzwiach.
Była ubrana w słoneczne barwy. Jej rudawoblond włosy mówiły same za siebie. Otaczały jej twarz jak promienie słońca. Jej oczy były, oczywiście, ciepłe i zielone, była spokojna i ujmująca, mówiła spokojnym hipnotycznym głosem, a jej ciało kusiło i zbijało z tropu. Ojciec Joseph przeszedł samego siebie. Przysłał mu wizję wprost z opisu Apokalipsy św. Jana. Czyżby naprawdę wierzył, że Eric jej nie pozna?
Czuł pot na swych plecach. Jej głos szumiał mu w uszach, nie odróżniał słów, była to melodia – pieśń śmierci Szatana, piękna i fascynująca. Ale on nie pozwoli się zahipnotyzować. Nie pozwoli się wciągnąć i zniewolić. Jednak ona była dobra. Och, była bardzo dobra z tym swoim uprzejmym uśmiechem i seksownymi nogami. Gdyby nie był przygotowany przez wizytę Brandona, dałby się złapać w tę sieć, zostałby wchłonięty, zanim by sobie zdał sprawę z prawdziwego powodu jej wizyty.
Klik, klik – jego paznokcie rozdrapywały metal. Jeden z palców zaczął już krwawić. Czuł to, ale trzymał ręce na kolanach, udawał, że nic się nie dzieje, udawał, że strach go nie ściska, nie wali w ściany jego żołądka i nie próbuje go udusić.
Spojrzał jej w oczy, zobaczył jej uśmiech i szybko się odwrócił. Czy to jej sekretna broń? Jeśli nie zahipnotyzuje go głosem, będzie próbowała to samo zrobić wzrokiem? Był ciekaw, w jaki sposób chce go zabić. Lustrował ją oczami od stóp do głów, szukając jakiegoś zgrubienia pod jej ubraniem.
Z całą pewnością strażnicy bez problemu wpuścili ją tu ze wszystkim, co tylko nie było zbyt widoczne. Nie chcą w nic się mieszać, udają ślepych i głuchych, byle tylko pozory były zachowane. Nie powstrzymają jej, nawet gdyby mogli to uczynić, po prostu spóźnią się z interwencją. W końcu Ojciec mówił, że kobiety ubrane w słońce mają specjalną moc, jak głosi Ewangelia według św. Jana oraz Apokalipsa św. Jana, 12,1-6. A ta kobieta była światłem. Była ciemnością. Była dobrem i złem. Była wysłanniczką Szatana i mogła bez trudu zmieniać oblicze.
Eric przypomniał sobie artykuł z gazety, który Ojciec czytał im parę miesięcy wcześniej. Nikt z członków Kościoła nie miał dostępu do gazet i czasopism. Nie było takiej potrzeby, skoro Ojciec wziął na siebie ciężar dostarczania im tych wiadomości, które były istotne, ze źródeł, którym ufał.
Teraz Eric przypomniał sobie opowieść o zagranicznym dyplomacie, który przyjechał do Stanów z jakiegoś imperium zła. Eric nie zapamiętał nazwy tego kraju. Dyplomata ów został zamordowany w pokoju hotelowym. Mówiono, że kobieta, która go zabiła, siedziała na nim okrakiem i czekała, aż się podnieci, i wtedy podcięła mu gardło. Ojciec posłużył się tym jako przykładem wymierzonej sprawiedliwości. Czy to ten artykuł zasugerował mu, żeby przysłać do Erica kobietę?
Zauważył, że wysłannica Szatana postukuje ołówkiem w leżący na stole notes, który był całkiem pusty, bez jednego zapisanego słowa. Ołówek był świeżo naostrzony, końcówka sterczała jak ostrze sztyletu. Dochodziły do niego niektóre ze słów kobiety, na przykład „pomoc” i „współpraca”. Ale on wiedział swoje. Nie da się wciągnąć przez jej zaszyfrowane słowa. Równie dobrze mogła mówić: „zabić” i „okaleczyć”. I tak znał ich prawdziwe znaczenie.
Stuk stuk, stuk stuk – patrzył na ołówek i starał się zlekceważyć panikę, która ściskała mu płuca. Pokój jakby się skurczył. Głos kobiety szumiał monotonnie. Stuk stuk, stuk stuk. Serce biło mu w uszach. A może to ten ołówek?
Zmusił się, żeby spojrzeć jej w oczy. Już raz przechytrzył Szatana. Czy uda mu się raz jeszcze?
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY
Gwen zmieniła pozycję na krześle i skrzyżowała nogi. Pratt znowu jej się przyglądał, gapił się na jej łydki. Bezczelny typ w ogóle jej nie słuchał. Czyżby mylnie odczytała jego początkową reakcję, ten absolutny strach w jego oczach, kiedy weszła do pokoju? Jeśli nie był to strach, to co to, do diabła, było? Czyżby myliła się, sądząc, że chciał przeżyć, chciał znaleźć bezpieczne niebo?
Nie odpowiedział jej na żadne pytanie. Patrzył wszędzie, byle nie w jej oczy, jakby była Meduzą i mogła zamienić go w kamień. A może po prostu nie lubi psychologów? Może dzieciak ma dość doktorów od duszy i nie ufa już nikomu? A jednak gdzieś w głębi zastanawiała się, czy prawdziwym powodem jego uników, tego okropnego rozkojarzenia, które uniemożliwiało prawdziwy kontakt, nie jest przypadkiem fakt, że ona reprezentuje jakąś siłę, której on nie jest w stanie się przeciwstawić?
Jeśli ich teoria jest słuszna, Eric Pratt był przez pewien czas przez kogoś manipulowany i kontrolowany. Był kukłą w czyichś rękach, gotową zabić i zginąć. Może ten ktoś, prawdopodobnie wielebny Joseph Everett, wciąż ma nad nim moc, mimo odizolowania Erica. Ale z drugiej strony coś kazało jednak temu chłopcu wypluć kapsułkę z cyjankiem. Wygrał instynkt samozachowawczy. Musi słuchać swojego instynktu, myślała Gwen. Musi wierzyć, że jest silniejszy od strachu przed Everettem.
– Jesteś jedynym, który przeżył, Eric. Dlatego wciąż się tu znajdujesz. Chcę ci pomóc. Czy sądzisz, że mogę ci jakoś pomóc?
Czekała, niecierpliwie stukając ołówkiem o notes. Chłopak wydawał się zahipnotyzowany tym ruchem. Usiłowała przywołać w pamięci raporty. Czy toksykolog znalazł w kapsułce jakiś narkotyk? Ten chłopak wyglądał jak narkoman na odlocie. Gdyby spojrzał jej w oczy, mogłaby sprawdzić to po jego źrenicach. Czy dlatego wciąż odwraca od niej wzrok?
– Nie musisz być sam w tej trudnej sytuacji. Samotność to najgorszy doradca. Możesz ze mną porozmawiać. – Mówiła spokojnie i cicho, uważając, żeby nie brzmiało to jak mowa do małego dziecka. Nie chciała go urazić. Jeśli chłopak się boi, musi go przekonać, że może jej zaufać. Niestety na razie zupełnie się na to nie zapowiadało.
Zauważyła krople potu na jego czole i nad górną wargą. Krótkie spojrzenie w jego oczy kazało jej zastanowić się, czy chłopak w ogóle jest obecny. Czyżby naprawdę kompletnie odleciał?
Spod stołu dobywało się denerwujące stukanie. Pomyślała, że traci czas. Ta wyprawa to niewypał, a przełożyła z jej powodu tyle spotkań ze swoimi pacjentami.
Wtem zupełnie przypadkiem upuściła ołówek.
Krzesło Erica zaskrzeczało, chłopak rzucił się pod stół. Zagrzechotały kajdanki u jego nóg, zanurkował tak szybko, że Gwen mignął tylko przed oczami jego pomarańczowy kombinezon. Chciała sama pochylić się po ołówek, odsunęła krzesło, ale spóźniła się, był od niej szybszy. Tkwiła na czworakach, usiłując podnieść się na nogi. Słyszała szybkie kroki na korytarzu i otwierający się zamek w drzwiach, i w tej samej chwili jej głowa odchyliła się gwałtownie do tyłu.