– Cunningham powinien był cię uprzedzić – stwierdził Stan, patrząc na nią z drugiego końca pomieszczenia, trzymając się z daleka, jakby jej stan był zaraźliwy.
– Nie wiedział, na pewno nie wiedział. Kiedy do mnie dzwonił, dopiero wyjeżdżali z Tullym.
– Ale teraz na pewno zrozumie, że nie będziesz brała udziału w autopsji. – Mówił to z ulgą, a nawet z zadowoleniem, że jej cień nie będzie nad nim wisiał cały ranek.
Maggie uśmiechnęła się pod ręcznikiem. Stary dobry Stan nareszcie jest znowu sobą.
– Przygotuję ci kopie raportów z autopsji na jutro do południa.
Mył swoje bezcenne ręce, jakby zabrudził je, przygotowując dla niej wilgotny ręcznik.
Chęć ucieczki była wszechogarniająca, również z powodu pustego żołądka, który podjeżdżał jej wciąż do gardła. Z drugiej strony coś nie dawało jej spokoju. Miała w pamięci pewien wczesny ranek w pokoju hotelowym w Kansas City, niecały rok wcześniej. Agent specjalny Richard Delaney był do tego stopnia zatroskany o jej równowagę psychiczną, że nie wahał się zaryzykować ich przyjaźni, by przekonać się, że nic jej nie grozi. Przez pięć miesięcy Delaney i agent Preston Turner grali role jej goryli, chroniąc ją przed prawdziwym potworem, seryjnym zabójcą Albertem Stuckym. Aż wreszcie doszło do owej porannej konfrontacji, podczas której Delaney stanął do walki z jej uporem. Zrobił tak tylko dlatego, że chciał ją chronić.
Ona jednak nie przyjmowała do wiadomości motywów jego działania. Nie chciała dostrzec, że próbuje, i to po raz wtóry, odegrać rolę zatroskanego starszego brata. Nie, ona była na niego wściekła jak diabli. Prawdę mówiąc, tamtego właśnie dnia rozmawiała z nim po raz ostatni. Teraz leżał w czarnym nylonowym worku i nie mogła go już przeprosić za swoją zawziętość i niesprawiedliwą ocenę jego intencji. Jedyne co mogła jeszcze dla niego zrobić, to dopilnować, by okazano mu należny szacunek. Była mu to winna, mimo że zbierało jej się na wymioty.
– Nic mi nie będzie – oznajmiła.
Stan zerknął na nią przez ramię, szykując lśniące czystością instrumenty do autopsji pierwszego chłopca.
– Jasne, że nie.
– Nie zrozumiałeś, ja tu zostaję.
Aż jęknął głośno pod ochronną maską, lecz Maggie była całkowicie przekonana o słuszności swojej decyzji. Gdyby jeszcze jej żołądek okazał się bardziej spolegliwy.
– Znaleźli zużyte naboje? – spytała, wciągając nową parę rękawiczek.
– Tak. Leżą ma blacie w woreczku. Wygląda na karabin o dużym zasięgu. Jeszcze się dokładnie nie przyjrzałem.
– Więc nie ma wątpliwości co do przyczyny śmierci?
– Nie, żadnych. Nie ma co doszukiwać się Bóg wie czego.
– I nie pomylono się, oceniając, czy rana jest po wejściu, czy po wyjściu kuli?
– Nie. Zresztą to łatwo sprawdzić.
– Świetnie. W takim razie nie będziemy musieli go kroić. Możemy przygotować raport na podstawie zewnętrznych oznak.
Tym razem Stan znieruchomiał, po czym obrócił się, żeby na nią spojrzeć.
– Margaret, mam nadzieję, że nie sugerujesz, żebym odstąpił od pełnej autopsji.
– Niczego nie sugeruję.
Uspokoił się i wziął do ręki narzędzia.
– Nie sugeruję tego – dodała. – Ja naciskam, żebyś tego nie robił. Wierz mi, będziesz żałował, jeśli mnie nie posłuchasz.
Udała, że nie widzi jego wzroku, tylko rozsunęła do końca zamek błyskawiczny worka, w którym leżał agent Delaney, modląc się w duchu, żeby się utrzymać na nogach. Pomyślała o Karen, żonie Delaneya, która nienawidziła jego pracy równie mocno jak Greg, już prawie były mąż Maggie, nie cierpiał jej zajęcia. Lecz Delaney nie wyobrażał sobie życia poza firmą, a teraz Maggie zamartwiała się o Karen i jej dwie małe córeczki, które będą rosły bez ojca. Gdyby mogła zrobić tylko jedno, postarałaby się, żeby te dwie dziewczynki nie zobaczyły Richarda okaleczonego bardziej niż to absolutnie konieczne.
Te myśli przywołały wspomnienia jej ojca, spoczywającego w ogromnej mahoniowej trumnie, w brązowym garniturze, w którym Maggie nigdy wcześniej go nie widziała. Włosy uczesane miał też inaczej niż zwykle. Pracownicy kostnicy pomalowali mu twarz, by przy pomocy makijażu stworzyć pozory, że nie cała skóra została spalona, ale to nie wystarczyło. Maggie, wówczas dwunastoletnią dziewczynkę, przeraził widok ojca, a woń intensywnych perfum, zmieszana z zapachem popiołu i zwęglonego ciała, przyprawiła ją o mdłości. Ten zapach. Nie ma nic gorszego niż zapach spalonego ciała. Boże! Wciąż go czuje. Nie pomogły nawet słowa księdza, który powiedział: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”.
Ten zapach, te słowa i widok ojca powracały do niej tygodniami w koszmarnych snach, kiedy starała się przypomnieć sobie, jak wyglądał, zanim znalazł się w trumnie, nim jego postać w jej pamięci zamieniła się w proch.
Pamiętała, jak bardzo wstrząsnął nią tamten obraz. Pamiętała fałdy pomarszczonej folii pod ubraniem, obandażowane ręce, które wyglądały jak ręce mumii, ułożone prosto wzdłuż boków.
Pamiętała, że zaniepokoiła się pęcherzem na policzku ojca.
– To cię boli, tatusiu? – spytała szeptem.
Poczekała, aż jej matka i pozostali żałobnicy odwrócą wzrok. Wtedy zebrała całą swoją dziecięcą odwagę i siłę i dotknęła krawędzi gładkiego, lśniącego drewna i satynowego posłania. Potem palcami odgarnęła ojcu włosy z czoła, udając, że jego skóra nie przypomina w dotyku sztucznego tworzywa i nie zauważając okropnej szramy na czaszce, zupełnie jak u Frankensteina. Potwornie się bała, ale musiała poprawić mu włosy. Musiała je zaczesać, tak jak lubił, tak jak go pamiętała. Chciała zachować go w pamięci takiego, jakiego znała. To drobiazg, głupstwo, ale dzięki temu poczuła się lepiej.
Teraz, spoglądając na spokojną, poszarzałą twarz Delaneya, Maggie wiedziała, że musi zrobić wszystko, co tylko się da, żeby pewne dwie małe dziewczynki nie przeżyły szoku, patrząc po raz ostatni w twarz swojego ojca.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Suffolk, Massachusetts
Eric Pratt przyglądał się dwu mężczyznom, zastanawiając się, który z nich go zabije. Siedzieli naprzeciw niego, tak blisko, że niemal dotykali go kolanami. Tak blisko, że bez trudu zauważył, jak starszy z nich zaciska szczękę, gdy przestaje żuć. Żuł miętową gumę. Z całą pewnością wbijał zęby w mocno miętową gumę. I zgrzytał zębami.
Żaden z nich nie wyglądał na Szatana. Przedstawili się jako Tully i Cunningham. Eric zdołał to usłyszeć, mimo mgły zaciemniającej mu umysł. Obaj mężczyźni byli krótko ostrzyżeni i mieli czyste paznokcie. Starszy nosił nawet takie idiotyczne okulary w drucianych oprawkach. Nie, w żadnym wypadku nie spodziewał się czegoś takiego po Szatanie. Ci dwaj ubrani byli w granatowe kurtki z żółtym napisem FBI, tak samo jak tamci, którzy czołgali się po podłodze domu letniskowego i przeczesywali las.
Młodszy miał luźno związany niebieski krawat i rozchylony kołnierzyk. Czerwony krawat tego drugiego był z kolei zaciśnięty pod zapiętym pod szyję kołnierzykiem śnieżnobiałej koszuli. Czerwień, biel i granat, i te plecy ozdobione rządowymi literami. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Oczywiście, przecież Szatan zawsze przychodzi w przebraniu, odziany w symboliczne barwy. Ojciec miał rację. Tak, jasna sprawa, że miał rację. Dlaczego w niego zwątpił? Powinien był go słuchać, a nie wątpić, nie ryzykować spotkania z wrogiem. Jakiż z niego dureń!