Выбрать главу

Teraz ją znów odwiązała i wytarła pot z czoła i wodę z brody, rozglądając się przy tym wokół siebie. Szukała wzrokiem kobiety, z którą wcześniej rozmawiała przez telefon i przekazała długą instrukcję, ale zapomniała dołączyć do niej swój rysopis.

Maggie znalazła w końcu drewnianą ławkę na trawiastym pagórku, dokładnie w miejscu wskazanym przez ową kobietę. Roztaczał się stąd widok na Vietnam Wall. Potem położyła stopę na oparciu ławki i zaczęła wykonywać ćwiczenia rozciągające, które rzadko robiła po biegu, bo zawsze wydawało jej się, że brak jej na to czasu. Tym razem została o to poproszona, podobnie jak o niewkładanie na siebie niczego, co mogłoby w jakikolwiek sposób sugerować, że jest agentką FBI. Żadnych koszulek z nadrukiem, żadnej broni rozpychającej się pod ubraniem, żadnych oznak, no i nic w kolorze granatowym. Niewskazana była nawet czapka z daszkiem ani ciemne okulary.

Maggie zastanawiała się – nie po raz pierwszy zresztą – co dobrego może wyniknąć z rozmowy z tak paranoiczną osobą. Istniała szansa, że uzyska jakąś złudną, urojoną perspektywę. Jakąś wypaczoną wizję rzeczywistości. Z drugiej strony była zadowolona, że Cunningham i senator Brier znaleźli kogoś, kto w ogóle chce mówić. Asystent z biura senatora wyśledził tę kobietę, która co prawda zgodziła się spotkać z Maggie, lecz upierała się przy zachowaniu anonimowości. Maggie nie przeszkadzała ta gra, o ile tylko rozmówczyni, była wyznawczyni Kościoła Everetta, przedstawi jej taki jego obraz, jakiego na pewno nie znajdzie w żadnych dokumentach FBI. I na pewno nie usłyszy z ust własnej matki.

W parku więcej było młodzieży niż turystów. Młodzi ludzie zajmowali chodniki, wspinali się po schodach Lincoln Memorial i krążyli wokół pomników z brązu poświęconych Weteranom z Korei i Kobietom Wietnamskim.

Wycieczki szkolne. Emma Tully też była tu na wycieczce. Widocznie listopad to w szkołach miesiąc takich eskapad, chociaż w większości przypadków ich edukacyjny charakter całkowicie się gdzieś gubił. Tak, poza uczniami było tu bardzo niewielu turystów.

I wtedy Maggie ją zobaczyła. Kobieta ubrana była w wypłowiałe, jasnoniebieskie, luźne dżinsy i koszulę ze sztruksu z długimi rękawami. Skromnie umalowaną twarz schowała za okularami przeciwsłonecznymi z dużymi szkłami. Była wysoka i chuda. Długie brązowe włosy związała w koński ogon. Z jej szyi zwieszał się aparat fotograficzny, na ramieniu miała plecak. Przystanęła, wyjęła kartkę, przyłożyła ją do ściany i przekalkowała sobie coś ołówkiem.

Wyglądała na przeciętną turystkę, członka rodziny, który oddaje hołd komuś bliskiemu, żołnierzowi poległemu na wojnie. Po zrobieniu trzech przebitek podeszła i usiadła na ławce obok Maggie. Wyciągnęła z plecaka kanapkę zapakowaną w pergamin, paczkę doritos i butelkę wody. Zaczęła jeść, w milczeniu patrząc na park. Przez chwilę Maggie zastanawiała się, czy to na pewno jej tajemniczy kontakt. Spojrzała raz jeszcze na turystów przy ścianie. Może była wyznawczyni Everetta rozmyśliła się jednak i nie przyszła?

– Zna pani kogoś z tej ściany? – nagle spytała kobieta, nie patrząc na Maggie i popijając wodę.

– Tak – odparła Maggie, spodziewając się właśnie tego pytania. – Mojego stryja, brata mojego ojca.

– Jak się nazywa?

Była to zwyczajna wymiana zdań, jaka zdarza się między dwoma obcymi sobie osobami siedzącymi na ławce w parku na wprost pomnika, który w jakiś sposób dotyczy każdego Amerykanina. Zwyczajna wymiana zdań, a przy tym jakże przebiegła.

– Nazywał się Patrick O’Dell.

Kobieta nie wykazała większego zainteresowania odpowiedzią, tylko z powrotem zaczęła jeść kanapkę.

– A pani jest Maggie – powiedziała, lekko pochylając głowę, gryząc kanapkę i obserwując grupę nastolatków, która na wzgórzu bawiła się w berka.

– Jak mam się do pani zwracać? – spytała Maggie, znając wyłącznie jej inicjały.

– Proszę do mnie mówić… – Zawahała się, wypiła łyk wody i spojrzała na butelkę. – Proszę mi mówić Eve.

Maggie zerknęła na naklejkę na butelce z wodą evian. To śmieszne. Ale w końcu imię nie ma znaczenia, jeśli tylko kobieta odpowie na jej pytania.

– Okej, Eve. – Odczekała chwilę. W pobliżu nie było nikogo, ścigająca się młodzież skupiała na sobie uwagę nielicznych spacerowiczów. – Co może mi pani powiedzieć o Everetcie i jego tak zwanym Kościele?

– Cóż… -Przeżuwała chrupki, częstując Maggie, która skorzystała z zaproszenia. – Kościół to tylko przykrywka, żeby zdobyć dotacje, zgromadzić pieniądze i broń. Ale on nie ma zamiaru zapanować nad światem ani przejąć rządów w żadnym kraju. Głosi słowo Boże tylko tym, którzy chcą go słuchać.

– A więc nie chce przejąć władzy, czy choćby terroryzować rządu? To czego chce?

– Władzy, oczywiście. Władzy nad swoim małym światem.

– Więc nawet nie wierzy w Boga?

– Och, wierzy. – Eve odłożyła kanapkę i sięgnęła do plecaka, by wyjąć następną butelkę wody evian i podać ją Maggie. – Wierzy, że sam jest Bogiem. – Zawahała się, podnosząc do ust swoją butelkę. Obejmowała ją obiema rękami, jakby musiała się czegoś trzymać. – On przemawia do tych, którzy nie wiedzą, kim są, do słabych i poszukujących, którzy nie mają się gdzie podziać. Mówi im, co mają jeść, w co się ubierać, z kim wolno im rozmawiać, a z kim nie wolno. Przede wszystkim mówi im, w co mają wierzyć. – Zadumała się na chwilę. – Przekonuje nas, że nikt poza Kościołem nas nie kocha i nie rozumie, i że ci, którzy nie są z nami, są przeciw nam i chcą nas tylko zniszczyć. Każe nam zapomnieć o rodzinie i przyjaciołach i wszystkich materialnych dobrach doczesnego świata, żeby odnaleźć prawdziwy spokój i stać się godnym jego miłości. Odziera nas ze wszystkiego, co czyniło z nas odrębne jednostki, co nas określało. Doprowadza do tego, że bez niego i jego Kościoła jesteśmy niczym.

Maggie przysłuchiwała się temu w milczeniu. Nie było w tym nic nowego. Dokładnie tak samo wyglądały inne sekty, o których czytała. Potwierdziło się tylko jej przekonanie, że Kościół Everetta to zasłona dymna dla jego żądzy władzy. Było jednak coś, czego nie pojmowała, a koniecznie musiała zrozumieć. W jej pytaniu zabrzmiała nuta zniecierpliwienia.

– To czemu ludzie się w to pakują, na Boga?

– Na początku człowiek chce wierzyć, że znalazł wreszcie swoje miejsce. – Eve mówiła spokojnie, nie poczuła się obrażona ani poniżona tym pytaniem. – Miejsce, do którego może należeć. Na różny sposób wszyscy jesteśmy zagubionymi duszami, szukamy czegoś, czego brakuje nam w naszym życiu. Poczucie własnej tożsamości i szacunku do siebie, czy jak to pani nazwie, są bardzo kruche. Kiedy człowiek nie wie, kim jest, łatwo stać się tym, co nas otacza. Kiedy czuje się zagubiony i samotny, dałby wszystko, byle to zmienić. Czasem oddałby nawet własną duszę.

Maggie wzdrygnęła się. Zmęczył ją i zaniepokoił demonstrowany na zewnątrz spokój tej kobiety. Wyglądało to na dobrze wyreżyserowane i wypróbowane przedstawienie. Może to spotkanie zostało ukartowane, może nawet zaaranżowane przez samego Everetta, by przekonać ją, że jego organizacja, choć zdecydowanie odbiegająca od powszechnie przyjętych norm, nie jest niebezpieczna. Maggie szukała jednak mordercy, a tymczasem Eve mówiła o Everetcie w taki sposób, jakby jego jedyną zbrodnią była kradzież dusz.

– To nie brzmi tak źle – powiedziała i napiła się wody, patrząc na Eve z ukosa. – Everett opiekuje się wami, karmi was i ubiera, podejmuje za was decyzje i daje wam za darmo dach nad głową. W zamian oczekuje tylko, żeby oddawać mu cześć, uznać za boskie wcielenie. I tyle. Dla mnie to wcale nie brzmi tak źle. I powiedzmy sobie szczerze, nikt nie może odebrać człowiekowi duszy bez jego zgody, prawda?