Выбрать главу

Jesienny wiatr zawiewał chłodem, ale Maggie nie zamknęła okien. Oddychała głęboko, wypełniając płuca zapachem sosen i spalin na drodze I-95. Ta misja wymagała od niej wyjątkowej baczności, czujności wszystkich zmysłów i działania na najwyższych obrotach. Przebywanie z matką w jednym pokoju było już samo w sobie trudne, a co dopiero mówić o takiej konfrontacji. Zbyt wiele wspomnień. Za dużo zaszłości, o których Maggie wolała zapomnieć.

Po raz ostatni odwiedziła matkę w jej mieszkaniu ponad rok temu, wątpiła jednak, by Kathleen pamiętała tamtą wizytę. Jak mogła pamiętać? Prawie cały czas była kompletnie nieprzytomna, przebywała w innej rzeczywistości. Maggie zastanawiała się, jak uzasadni swój obecny przyjazd. Co ma zrobić? Tak po prostu wpaść i rzucić: „Cześć, mamo, właśnie tędy przejeżdżałam i pomyślałam, że wpadnę zobaczyć, co u ciebie? Aha, przy okazji, czy wiesz, że twój drogi wielebny Everett jest być może niebezpiecznym maniakiem?”. Nie, czuła, że w ten sposób niczego by nie osiągnęła.

Oddaliła na razie od siebie wiedzę zdobytą z raportów FBI i wiadomości usłyszane od Eve, natomiast przywoływała w pamięci wszystko, co w ciągu minionego roku matka powiedziała jej na temat wielebnego Josepha Everetta. Z zażenowaniem musiała przyznać, że niezbyt uważnie słuchała słów Kathleen. Na początku ucieszyła się po prostu, że ktoś się nią opiekuje. Od kilku miesięcy nie ponawiała prób samobójczych i Maggie miała nadzieję, że znalazła sobie jakiś mniej destrukcyjne hobby. Ucieszyła się też, że wreszcie zdobyła czyjąś uwagę, której tak bardzo jej brakowało, i to niekoniecznie przy okazji wycieczki na ostry dyżur.

Potem, kiedy odkryła, że matka przestała pić, Maggie zaczęła coś podejrzewać. To było zbyt doskonałe, żeby mogło być prawdą. Ta niespodziana trzeźwość zmieniła zwyczaje Kathleen, lecz nie zmieniła jej osobowości. Nadal pozostała zachłanną egoistką o wąskich horyzontach, tyle że teraz Maggie nie mogła zrzucić tego na alkohol.

Z kolei stwierdzenie, że matka nagle odnalazła Boga, w ogóle do Maggie nie przemawiało. Na palcach jednej ręki mogłaby policzyć przypadki, kiedy Kathleen zabierała ją do kościoła. Nie przypominała sobie też, by w ciągu jej całego dzieciństwa matka zrobiła lub powiedziała coś, co dałoby się choćby w luźny sposób odebrać jako akt religijny.

Matka wspominała o religii wyłącznie w pijanym widzie, często żartując, że jest częściowo katoliczką i że nie ma na to lekarstwa. Potem prychała i zanosiła się śmiechem, mówiąc każdemu, kto chciał jej słuchać, że być trochę katolikiem to tak samo jak być trochę w ciąży.

Dla Kathleen O’Dell katolicyzm był porównywalny z programem jakiejś partii, którą raz się popiera, a raz nie. Prowadziło to Maggie do wniosku, że Everett, wymachując jej matce Biblią przed nosem, po prostu traci czas. W ciągu ostatnich kilku miesięcy nie słyszała, żeby Kathleen zaczęła nagle czytać psalmy albo Pismo Święte. To nie było żadne cudowne nawrócenie. W każdym razie Maggie tego nie dostrzegała.

Widziała za to przed sobą kobietę impulsywną, łatwo się uzależniającą i łatwo wydającą sądy, która znalazła w końcu kogoś winnego, którego mogła oskarżyć o swój ciężki los i życiowego pecha. Wielebny Everett dostarczył jej wroga w postaci rządu Stanów Zjednoczonych, pozbawione twarzy ciało, czyli wyjątkowo łatwy cel. Będzie taki dopóty, dopóki Kathleen O’Dell potrafi sobie wmawiać, że jej córka nie ma z tym nic wspólnego.

I nagle Maggie przestała się dziwić, że matka przylgnęła do religii Everetta, do jego wersji rzeczywistości. W końcu spędziła całe lata, oddając hołd przy ołtarzu BCD: Beam, Ceurvo i Daniels. Bywało i tak, że sprzedałaby duszę za butelkę Jacka Danielsa. Przestała pić, co nie znaczy, że jej dusza już nie jest na sprzedaż. Zamieniła tylko jeden wypaczony obraz rzeczywistości na drugi, jeden nałóg na inny.

Maggie rozumiała, jak bardzo było to pociągające dla jej matki, kobiety, której wizja świata opiera się na lekturze „National Enquirer” albo oglądaniu „Hard Copy”. Jak bardzo musi ją podgrzewać wiara, że ma wgląd w sprawy państwowe. Że jest szanowana i cieszy się zaufaniem człowieka z charyzmą i urokiem dobrego ojczulka, i że zna proste odpowiedzi na pytania, nad którymi tyle osób głowi się całe życie.

Maggie znała część z tych odpowiedzi, paranoicznych oszustw rozsiewanych przez ludzi pokroju wielebnego Everetta. W nienawiści tkwi wielka siła, a jedna z najłatwiejszych dróg do manipulowania ludźmi wiedzie przez ich zastraszanie. Dlaczego zlekceważyła uwagi matki na temat chemikaliów w wodzie, ukrytych rządowych kamer w sekretarkach automatycznych, a także ten atak histerii, do którego doszło kilka tygodni temu, kiedy Maggie zadzwoniła do niej z komórki?

– Oni wiedzą, jak podsłuchiwać takie rozmowy! – krzyczała wówczas Kathleen.

Dlaczego już dawno nie dostrzegła niebezpieczeństwa? A może je widziała, lecz z tego wielkiego zadowolenia, że nie musi już zbierać do kupy roztrzaskanych kawałków, zrobiło jej się wszystko jedno i przestała zastanawiać się nad matką. Albo jeszcze inaczej: po prostu nie chciała nic wiedzieć…

Maggie czytała gdzieś, że alkohol intensyfikuje osobowość alkoholika, podkreślając i uwypuklając cechy, które dana osoba i tak posiada. Miało to sens w przypadku Kathleen. Alkohol wzmagał jej egoizm, jej głód uwagi. Ale jeśli to prawda, to popijanie Maggie jest swoistą ironią losu. Miała bowiem zwyczaj popijać co nieco, żeby zabić wewnętrzną pustkę i nie czuć się samotna. Jeśli alkohol tylko podkreśla jej cechy, to co się dziwić, że nic jej nie wychodzi.

„Jaka matka, taka córka”.

Maggie potrząsnęła głową, nie dopuszczając do siebie wspomnień.

„Mogłybyście być siostrami. Nigdy jeszcze nie pieprzyłem matki i córki”.

Te cholerne popękane ściany. Rozpadające się ściany.

Chwyciła puszkę pepsi i przełknęła ciepłą resztkę. Dlaczego nie pamięta głosu swojego ojca, za to czuje wciąż na twarzy oddech tego obcego mężczyzny? Przy niewielkim wysiłku potrafiła przywołać kwaśny zapach whisky i jego drapiący zarost, kiedy przyciskał jej drobne ciało do ściany i usiłował ją pocałować. Pamiętała jego ręce pieszczące jej nierozwinięte jeszcze piersi, jego śmiech i słowa: „Założę się, że będziesz miała takie duże cyce jak twoja mama”. Cały ten czas Kathleen stała z tyłu ze szklanką Jacka Danielsa, patrzyła i mówiła mu, żeby przestał, ale nie próbowała go powstrzymać.

Dlaczego mu nie przeszkodziła?

Jakimś cudem Maggie udało się uciec. Nie pamiętała nawet jak. Zaraz potem Kathleen zaczęła się upierać, żeby faceci zabierali ją do hotelu, i zostawała tam na całą noc. Czasami nie było jej w domu przez parę dni i cały ten czas Maggie była sama. Dobrze czuła się sama. Trochę się bała, ale mniej bolało. Wcześnie nauczyła się taktyki przetrwania. Samotność była po prostu ceną życia.

Zbliżając się do Richmondu, Maggie zaczęła uważniej wyglądać zjazdu do miasta. Starała się nie zwracać uwagi na zaciskający się żołądek i nudności. Była zła, że ją to nęka. Co się z nią dzieje, do jasnej cholery? Zarabia na życie ściganiem morderców, ogląda przerażające dzieła ich rąk i porusza się w świecie zła. Jaka więc trudność tkwi w jednej cholernej wizycie u własnej matki?