Lekarka pochyliła się bardziej, żeby lepiej widzieć, a on ustawił światło. Doktor Samuel gwałtownie odskoczyła.
– O Boże drogi! Niech pan mi da dwie torebki, Kubat.
Tully nie ruszył się, tylko zamarł osłupiały, trzymając wciąż latarkę i słuchając wymiany słów między Kubatem a doktor Samuel. Biegali nerwowo, szukając czegoś, czegokolwiek, czym mogliby złapać ogromne karaluchy, które zaczęły wyłazić z ust zamordowanej dziewczyny.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY
Maggie wiedziała, że powinna wstać i położyć się do łóżka, ale w ten sposób obudziłaby Harveya, który chrapał z łbem na jej kolanach. Tak więc nie zmieniła miejsca. Stary fotel stał się niemal jej świątynią. Ulokowany na oszklonej werandzie, zwrócony ku sięgającym od podłogi do sufitu oknom, które wychodziły na podwórze. Co prawda, po zmroku niewiele było przez nie widać. Księżyc snuł tańczące cienie, które machały do niej rękami szkieletów, ale dzięki Bogu tej nocy przynajmniej nie nawiedziły jej duchy utkane z mgły.
Najchętniej wykasowałaby z pamięci wizytę u matki, tak jak wypłukuje się niesmak z ust, ale scotch z nią nie współpracował. A powinien przecież zastopować wspomnienia. Nie zrobił tego, nie zapełnił tego cholernego uczucia pustki. Z nieznanego powodu Maggie wciąż słyszała ten głos, który powtarzał bez ustanku:
– Twój ojciec nie był święty.
Co skłoniło jej matkę do takiego kłamstwa? Dlaczego chciała ją zranić?
Obrazy z przeszłości przesuwały się przed jej oczami, niektóre w zwolnionym tempie, inne w krótkich błyskach, jeszcze inne w bolesnych ukłuciach. Kathleen miała tylu mężczyzn, tylu straceńców i drani. Dlaczego więc uparła się, żeby zaliczyć jej ojca do tej samej kategorii? Jakąż to okrutną zabawę wymyśliła? Czy to Everett podsunął jej ten pomysł? Czy to on przekonał matkę do takiego okrucieństwa? Zresztą nieważny powód, udało jej się zburzyć mur, ten niezwykle misternie i starannie konstruowany mur, i teraz Maggie nie mogła zatrzymać zalewu wspomnień.
Popijała scotcha, trzymała go chwilę w ustach, a potem pozwalała mu spłynąć do gardła. Zamykała przy tym oczy i delektowała się ciepłem rozchodzącym się z wolna po ciele. Czekała na to ciepło, żeby pozbawiło ją sztywności karku. Czekała, aż zaleje pustkę, choć wiedziała też, że musiałoby dotrzeć także do serca, żeby cel został w pełni osiągnięty. Tego wieczoru z jakiegoś powodu scotch przyprawił ją zaledwie o lekki zawrót głowy, niepokój i… I przyznaj to, do cholery, przyznaj to, Maggie… o niepokój i samotność.
Tak, została sama z tymi wszystkimi cholernymi wspomnieniami, które atakowały umysł i kawałek po kawałku rozszarpywały duszę.
Jak matka mogła odebrać i zszargać jedyne, co w jej dzieciństwie było czyste, piękne i bezcenne, czyli ojcowską miłość? Jak mogła? Dlaczego to zrobiła? Tak, pewnie to prawda, że miłość i zaufanie nie przychodzą jej łatwo, za to bez trudu nabiera podejrzeń, ale to nie ma nic wspólnego z ojcem, to wina matki, która porzuciła ją dla Jacka Danielsa. Maggie zrobiła jedyną rzecz, jaką potrafi zrobić dziecko. Przeżyła, nabierając sił. Jeśli oznaczało to trzymanie się na dystans, niech tak będzie. Widać było konieczne. To jedna z niewielu rzeczy w jej życiu, nad którymi panuje. Jeśli nie rozumieją tego ci, którym na niej zależy, to chyba ich problem, a nie jej.
Sięgnęła po butelkę scotcha, po czym znieruchomiała, kiedy szyjka butelki stuknęła o szklankę. Odczekała chwilę, żeby przekonać się, czy nie zbudziła Harveya. Poruszył uchem, ale nadal leżał spokojnie na jej kolanach.
Przypomniała sobie, jak matka mówiła jej po śmierci ojca, że gdyby żył, nigdy by jej nie opuścił. Że by się nią opiekował.
Gówno prawda! Po co to w ogóle mówić?
Powinna ją pocieszyć myśl, że ojciec jest z nimi mimo wszystko, że się im przygląda. Ale już jako dziecko zastanawiała się, czy matka naprawdę w to wierzy, a jeśli tak, to czemu zachowuje się w taki, a nie inny sposób? Dlaczego noc po nocy sprowadza do domu obcych mężczyzn? To znaczy dopóki nie przeniosła tych rozrywek do pokoi hotelowych. Maggie nie wiedziała, co było gorsze: słuchanie przez cienką jak papier ścianę, jak jakiś obcy facet pieprzy jej pijaną matkę, czy spędzanie w domu samotnych nocy, a wszystko to, kiedy ma się zaledwie dwanaście lat.
To, co nas nie zabije, wzmocni nas.
A więc teraz jest twardzielem, agentką FBI, która dzień po dniu walczy ze złem. Więc czemu, do diabła, tak trudno jej wciąż uporać się z własnym dzieciństwem? Dlaczego obrazy pijanej matki i jej prób samobójczych wciąż potrafią ją rozłożyć na łopatki, zostawiając z poczuciem kompletnej bezradności? Dlaczego wydaje jej się, że jedyna droga, by skonfrontować się z tymi wspomnieniami, wiedzie przez dno szklanki alkoholu? Dlaczego obraz tamtej dwunastolatki, rzucającej garść ziemi na błyszczącą trumnę ojca, przypomina jej o obecnej wewnętrznej pustce?
Sądziła, że dawno już uwolniła się od przeszłości. Dlaczego zatem ten czas miniony wciąż przecieka w teraźniejszość? Dlaczego słowa matki, kłamliwe słowa matki, kruszą solidny mur, który sobie zbudowała? Niech to szlag!
Gdzieś w głębi Maggie wiedziała, że coś się załamało. Nie przyznała się do tego nikomu, ale była tego pewna. Czuła to. Była jakaś dziura, jakaś rana, która wciąż krwawiła, pustka, która bez końca przyprawiała ją o dreszcze, zatrzymywała w drodze i kazała szukać, i sięgać po nowe cegły, żeby zbudować nowy mur. Jeśli nie zaleczy tej rany, może przynajmniej zaklei ją, opatrzy i oddzieli od innych, a może nawet od siebie.
Znała syndromy, psychologię, nieuniknione blizny pozostałe po dorastaniu z rodzicem alkoholikiem. Wiedziała, jak to jest, kiedy dziecko ma wrażenie, że nikomu nie może ufać. Kiedy szczęście jest tak iluzoryczne, jak przelotny moment, w którym rodzic coś obiecuje, by już w następnej chwili złamać obietnicę. Takie dziecko uczy się, że nie można ufać dzisiaj, ponieważ jutro jej czy jego świat i tak zostanie przewrócony do góry nogami. No i jeszcze kłamstwa. Jezu! Te wszystkie kłamstwa. A to było jeszcze jedno kłamstwo. Oczywiście, że tak.
Sączyła scotcha, patrząc, jak księżyc ożywia cienie na podwórku, a wspomnienia i głosy wciąż napływały.
„Jaka matka, taka córka”.
Nie, ona nie jest taka jak matka. W ogóle nie jest taka jak matka.
Raptem w kieszeni żakietu zaćwierkał telefon komórkowy. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że wyłączyła kablowy telefon na wypadek, gdyby matka do niej zadzwoniła. Wyciągnęła się, nie przeszkadzając Harveyowi, który otworzył oczy, ale nie miał zamiaru opuszczać jej kolan. Rościł sobie do nich prawo.
– Maggie O’Dell.
– Maggie, tu Julia Racine. Wybacz, że tak późno.
Zamknęła oczy i nabrała głęboko powietrza. Racine była ostatnią osobą, z którą miała ochotę w tej chwili rozmawiać.
– Musimy pogadać – powiedziała zaskakująco pokornie Racine. – Masz kilka minut? Nie obudziłam cię?
– Nie, nic się nie dzieje. – Głaskała Harveya, który znowu zamknął oczy. – Jeszcze się nie położyłam, głównie z tego powodu, że na moich kolanach rozgościł się wielki łeb mojego psa.
– Szczęśliwiec!
– Jezu! Racine!
– Przepraszam.
– Jeśli tak ma wyglądać rozmowa…
– Nie, naprawdę, przepraszam. – Racine zawahała się, jakby chciała coś dodać, zanim przejdzie do sprawy. Potem powiedziała: – Wpadłam w poważne tarapaty z szefem. Senator Brier chce mnie wykopać ze sprawy przez te zdjęcia, które Garrisonowi udało się wydrukować w „Enquirerze”.
– Na pewno mu przejdzie, gdy tylko znajdziemy mordercę jego córki, zobaczysz.
– Chciałabym, żeby to było takie proste – mówiła Racine zmienionym głosem. Nie było w nim złości ani rozżalenia. Może odrobina strachu. – Mój szef, Henderson, jest na serio wkurzony. Mogę stracić odznakę.