Tłum rozstąpił się nagle, by przepuścić spod zadaszenia małą dziewczynkę, drobną jasnoniebieską plamę, która wylała się z czarnego tła jak niebieski ptaszek wyfruwający spośród stada czarnych wron. Maggie od razu poznała młodszą córkę Delaneya, Abby, ubraną w niebieski płaszcz i kapelusz w tym samym kolorze. Jej babka, matka Delaneya, prowadziła ją za rękę. Szły prosto na nich, rujnując nadzieję Maggie na pozostanie z boku wydarzeń.
– Panna Abigail twierdzi, że musi niezwłocznie skorzystać z toalety – wyjaśniła pani Delaney, zbliżywszy się do nich. – Nie wiecie państwo czasem, gdzie tu jest toaleta?
Cunningham wskazał główny budynek cmentarny za ich plecami, schowany za niewielkim wzniesieniem i otaczającymi je drzewami. Pani Delaney spojrzała w tamtą stronę, jej twarz, cała pokryta czerwonymi plamami, przeistoczyła się w jedną wielką zmarszczkę, jakby po dniu pełnym niekończącej się mordęgi, gdy brak już sił, kazano jej zdobyć jeszcze jedną górę.
– Ja ją zaprowadzę – zaoferowała się Maggie, nim zdała sobie sprawę, że jest zapewne najmniej spośród zebranych osób predestynowana do tego, żeby pocieszać to dziecko. Ale z toaletą mogła sobie jakoś poradzić.
– I co, Abigail? Pójdziesz do toalety z agentką O’Dell?
– Z agentką O’Dell? – Dziewczynka ściągnęła twarz, rozglądając się w poszukiwaniu osoby, o której mówiła jej babka. Raptem powiedziała: – Chodzi ci o Maggie, babciu? Ona ma na imię Maggie.
– Tak, wybacz, oczywiście, że chodzi mi o Maggie. To co, pójdziesz z Maggie?
Abby już ściskała jej dłoń.
– Tylko szybko – poprosiła, nie podnosząc wzroku, i energicznie ruszyła we wskazanym przez Cunninghama kierunku.
Maggie zastanawiała się, czy ta czteroletnia dziewczynka choćby w niewielkim stopniu zdaje sobie sprawę z tego, co odbywa się na cmentarzu. W każdym razie poczuła ulgę, że jej zadanie polega jedynie na walce z wiatrem i zdobyciu wzniesienia, dzięki czemu pozostawiała za sobą wszystkie wspomnienia i szept duchów lecących z wiatrem. Gdy udało im się wreszcie dotrzeć do budynku górującego nad rzędami białych krzyży i szarych nagrobków, Abby przystanęła i odwróciła się, patrząc w dal. Wiatr siekł jej niebieski płaszcz. Maggie widziała, że dziewczynka drży. Czuła, jak kurczowo zaciska się na jej palcach mała drobna dłoń.
– Dobrze się czujesz, Abby?
Dziewczynka skinęła dwa razy, aż jej kapelusz podskoczył. Potem spuściła głowę.
– Żeby się tylko nie przeziębił – powiedziała.
Serce Maggie przestało bić na sekundę.
Co miała na to powiedzieć, jak wyjaśnić coś, co wymyka się rozumowi? Wobec tego wyzwania była kompletnie bezradna. Skończyła trzydzieści trzy lata i wciąż tęskniła za swoim ojcem, wciąż nie potrafiła pojąć, dlaczego go jej przed laty zabrano. Było to tak dawno, że powinna już do tej pory zaleczyć ranę, która jednak otwierała się przy każdym głupim sygnale trąbki czy na widok spuszczanej do ziemi trumny.
Nie zdążyła wymyślić żadnego pocieszenia, kiedy dziewczynka podniosła głowę i rzekła:
– Kazałam mamie, żeby mu dała ciepły koc.
Potem, jakby uspokoiło ją to przypomnienie, Abby obróciła się na powrót do drzwi i pociągnęła za sobą Maggie, gotowa dalej dążyć do swojego celu.
– Koc i latarkę – dodała. – Żeby miał ciepło i nie bał się ciemności. Dopóki Pan Bóg nie weźmie go do swojego domu.
Maggie uśmiechnęła się, na nic więcej nie było jej stać. Zdaje się, że mogłaby się nauczyć niejednej rzeczy od tej mądrej czterolatki.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Waszyngton
Justin Pratt siedział na stopniach pomnika Jeffersona, udając, że daje odpocząć zmęczonym nogom. Taa, nogi go bolały, ale to nie z tego powodu potrzebował chwili samotności. Krążyli po tych wszystkich muzealnych obiektach już od kilku godzin, rozdając ulotki grupom roześmianych i wrzeszczących dzieciaków. Przyjechali do miasta w samą porę, akurat wypadał sezon jesiennych szkolnych wycieczek. Kręciło się tam chyba ponad pięćdziesiąt takich grup z całego kraju i wszystkie były równie wkurzające. Po prostu nie mógł uwierzyć, że jest ledwie rok czy dwa starszy od niektórych z tych idiotów.
A zatem Justin oddalił się na moment z dużo poważniejszych powodów niż głupie, obolałe, poobcierane stopy. Oto bowiem opadły go zakazane myśli, zakazane według słów wielebnego Josepha Everetta i jego zwolenników. Jezu, czy on się kiedykolwiek przyzwyczai do nazywania się jednym z nich, jednym z garstki wybranych? Pewnie nie, skoro samowolnie robi sobie przerwę i woli siedzieć i gapić się na cycki Alice Hamlin, niż kolportować słowo Boże.
Alice pomachała do niego, zupełnie jakby czytała w jego myślach. Poprawił się. Może powinien zdjąć buty, żeby uwiarygodnić swoją wymówkę? A może ona już go rozgryzła? Na pewno nie miałaby nic przeciwko. No bo po co włożyła taki obcisły różowy sweterek? Zwłaszcza na podróż autokarem, kiedy mieli przed sobą cały dzień rozdawania ulotek z bożym posłaniem? A potem, za jakąś godzinę, miało się rozpocząć to pieprzone spotkanie modlitewne.
Jezu! Musi uważać na swój język.
Rozejrzał się, sprawdzając, czy przypadkiem któryś z małych kurierów Ojca nie podsłuchał jego myśli. W końcu Ojciec cholernie dobrze dał im do zrozumienia, że są dla niego przezroczyści. Gość ma chyba zdolności telepatyczne, czy jak to się tam nazywa, kiedy ktoś umie czytać w czyichś myślach. To cholernie przerażające.
Wziął do ręki jedną z ulotek, by pokazać Alice, że traktuje swoje zadanie poważnie i wcale nie zauważa żadnych cycków. Zgrabne, czterokolorowe ulotki robiły wrażenie wybijającym się słowem „Wolność”. Jak Alice nazwała ten rodzaj druku? Wytłoczony? Bardzo profesjonalnie. Była tam nawet barwna fotografia wielebnego Everetta, a z tyłu program przyszłych zgromadzeń modlitewnych w kolejnych miastach. Patrząc na tę broszurę, można by pomyśleć, że stać ich na coś więcej do jedzenia niż codzienna porcja fasoli z ryżem.
Kiedy spojrzał znów w stronę Alice, właśnie otoczyła ją następna grupa potencjalnych rekrutów. Słuchali jej uważnie, wpatrując się w jej twarz i wymowne szerokie gesty. Była trzy lata starsza od Justina, dorosła kobieta. Podniecał się na samą myśl o niej. Nie była może najlepsza w tego rodzaju ulicznych akcjach, za to jej szeroka wiedza była godna pozazdroszczenia. Zadziwiała go. Na przykład znała na pamięć mnóstwo cytatów z Jeffersona. Wyrecytowała je, nim dotarli po stopniach, żeby przeczytać je na pomniku. Była nie do pobicia w historii, a o Jeffersonie wiedziała prawie wszystko. Że najpierw był sekretarzem czegoś tam, potem wiceprezydentem i wreszcie prezydentem. Jak ona zapamiętuje całe to pieprzone gówno?
To był zresztą tylko jeden z powodów, dla których Justin ją podziwiał. To dobry znak, że obchodzi go coś więcej niż para jej cycków, bo zazwyczaj w przeszłości nic więcej nie interesowało go u dziewczyn. Zresztą mógłby nawet spisać całą listę rzeczy, które lubił w Alice. Na przykład to, jak mówi o religii, bo brzmi to tak podniecająco, jakby relacjonowała jakiś pieprzony wyścig do nieba. Podobało mu się też, jak patrzy w oczy swoim rozmówcom i słuchaczom. Można by przysiąc, że w danej chwili stawali się dla niej jedynymi ludźmi na świecie. Alice Hamlin potrafiła sprawić, że maniakalny samobójca czuł się kimś specjalnym i zapominał, z jakiego powodu stanął na krawędzi. W każdym razie tak działała na Justina. Cokolwiek by powiedzieć, dwa miesiące temu i on znajdował się na krawędzi samobójstwa.
Kiepskie samopoczucie nie opuściło go zresztą na dobre, wciąż zdarzał mu się taki niepokój, coś pchało go, żeby o wszystkim zapomnieć i przestać się trudzić udawaniem, że potrafi poskładać całe to gówno do kupy. Zwłaszcza ostatnio, odkąd Eric go opuścił i pojechał gdzieś z jakąś misją.