Garrison wrócił do blatu. Mówił spokojnie, bez paniki i pośpiechu. Odłożył broń i ostrożnymi, przemyślanymi ruchami zaczął rozkładać statyw.
– Niezupełnie tak to sobie wyobrażałem – mówił w zasadzie do siebie, jakby nieobecny, jakby znajdujący się w sobie tylko znanym świecie. – Ale czy można odejść w lepszy sposób niż z ostatnim zwycięskim okrzykiem na ustach?
Maggie wiedziała, że musi coś zrobić. Garrison ustawiał statyw na wprost niej, tak samo jak w przypadku pozostałych ofiar.
– Tak, faktycznie nas wszystkich oszukałeś – podjęła z nadzieją, że odwróci jego uwagę od przeciążonego ego, równocześnie rozglądając się bacznie. Jej rewolwer leżał przy przeciwległej ścianie, w odległości jakichś trzech metrów. Za daleko. Wyciągając ręce, mogłaby coś chwycić, cokolwiek, co dałoby się wykorzystać do obrony. Przesuwała wzrokiem dokoła. Lampa po lewej. W stercie ciuchów pasek z klamrą. Na stoliku jakiś afrykański garnek.
Garrison włożył nową rolkę do aparatu. Czas uciekał. Niech to szlag! Musi się skupić. Myśleć, myśleć. Nie wolno przejmować się pulsującym bólem w ramieniu i krwią, która spływa strużką po rękawie. Aparat był już gotowy. Garrison przymocował go do statywu, po czym rozwinął kabel i podłączył jeden jego koniec do aparatu. Był to kabel z samoczynnym wyłącznikiem, pozwalający na zrobienie zdjęcia z odległości ponad metra. Nie musi więc stać za obiektywem, pomyślała, nie musi nawet dotykać aparatu. Może ją dusić do nieprzytomności i równocześnie robić zdjęcia.
Wcisnęła się w ścianę. Jak długo podciągałaby kolana, żeby odepchnąć się od ściany i podnieść się na nogi? Potrafiłaby stać nawet ze skrępowanymi nogami. Ale ile potrzeba na to czasu?
Garrison sprawdzał, co widać przez obiektyw, poprawiając ustawienie statywu. Maggie usiłowała nie zwracać na to uwagi, nie denerwować się jego wykalkulowanym spokojem, jego pewnymi ruchami. Jej myśli galopowały, a wzrok skakał z miejsca na miejsce. Cholerne ramię potwornie bolało, podobnie jak serce, wypełniając uszy nieustającym łomotem, który mógł łatwo zakłócić proces myślowy.
– Na pewno przejdę do historii – mruczał pod nosem Garrison, ustawiając migawkę, sprawdzając i ustawiając odległość. Skorygował kierunek, raz jeszcze coś zmieniając. Poprawił przesłonę. Znów sprawdził.
Maggie powoli, po cichu przyciągała zgięte w kolanach nogi. Garrison był zbyt zajęty, by to zauważyć. Chwilami stał do niej plecami, zasłaniając aparat. Zupełnie zatracił się w tych przygotowaniach. Szybko zamieniał się w niewidzialnego fotografa.
– Nikt jeszcze tego nie próbował. Autoportret z uciekającą duszą uchwyconą w kadrze – ciągnął, a jego słowa stawały się mantrą, która miała mu dodać odwagi. – I kąt – powiedział. – Chodzi przede wszystkim o kąt i czas. Tak, będę sławny, to pewne. Bardziej niż w moich najśmielszych marzeniach, bardziej niż w marzeniach mojej matki. – Zapomniał się, zapomniał o swojej ofierze, a raczej zredukował ją do jeszcze jednego obiektu, który bezradnie czeka, aż stanie się częścią tego szalonego procesu.
Lecz Maggie nie czekała bezczynnie. Wystrzeliła nogami do góry, z całej siły przyciągając je możliwie jak najbliżej. Jeszcze trochę. Już prawie. Tak, już sięga sznura. Ale ten węzeł. Przesunęła się i ramię przeszył ból, powstrzymując ją, niemal przyprawiając o łzy. Nie dała rady, po prostu nie dała rady.
Niech to szlag!
Zerknęła na Garrisona. Rozwijał kabel, idąc z powrotem w stronę blatu. Jezu! Był już prawie gotowy. Raz jeszcze zabrała się za węzeł. Kajdanki wbijały się w ciało. Jeśli uwolni stopy, będzie zdolna się bronić, kiedy Garrison się do niej zbliży, żeby ją dusić. Co prawda z pulsującym bólem w ramieniu trudno jej będzie długo zachować przytomność. Nie może więc pozwolić mu posunąć się tak daleko. Nie wolno dopuścić, żeby sznur znalazł się na jej szyi, bo będzie po niej.
Garrison stał w rogu z końcówką kabla w jednej ręce. Maggie patrzyła, jak drugą ręką podnosi broń. Zamarła. Więc nie zamierza posłużyć się sznurem. Czyżby chciał ją zastrzelić?
Obrócił ku niej twarz. Trzymała kolana pod brodą. Jej palce zastygły na węźle. Nieważne, że to spostrzegł, i tak było już za późno. On był gotowy. I nagle całą resztę jej ciała sparaliżowało tak samo jak prawą rękę. Nawet galopujący umysł zahamował z piskiem.
Garrison szedł ku niej bez słowa, wlokąc za sobą kabel. Stanął na wprost Maggie, najwyżej trzydzieści centymetrów od niej. Obejrzał się na aparat, kontrolując kąt ustawienia. Poprawił kabel w ręce, trzymając między kciukiem i palcem wskazującym mały plastikowy przycisk, który po wciśnięciu klikał zdjęcie.
Był gotowy do swego ostatniego dzieła.
– Pamiętaj – powiedział, nie zdejmując wzroku z obiektywu – że ma być na okładce.
Zanim się ruszyła, zanim zareagowała, Garrison przystawił sobie broń do prawej skroni i nacisnął równocześnie spust i przycisk w śmiertelnym unisono. Maggie zacisnęła powieki, broniąc się przed krwią i mózgiem, które trysnęły jej w twarz, rozplaskując się na ścianie. Odgłos zapadki aparatu zginął w huku wystrzału. Powietrze przeniknął charakterystyczny swąd.
Kiedy otworzyła oczy, zdążyła jeszcze zobaczyć, jak ciało Garrisona wali się na ziemię tuż przed nią. Miał wciąż otwarte czy. Ale były już puste. Dusza Bena Garrisona, stwierdziła Maggie, opuściła jego ciało na długo przed jego śmiercią.
EPILOG
Poniedziałek, 2 grudnia
Waszyngton
Maggie czekała przed pokojem konferencyjnym szefa policji. Wciąż bolała ją szyja, nawet bardziej niż ręka na temblaku. Tully towarzyszył jej w milczeniu, patrząc na drzwi, jakby chciał, żeby się już otworzyły. Nie zauważał gazety, która leżała na jego kolanach. Tytuł na pierwszej stronie „Washington Times” mówił o kolejnym rewelacyjnym systemie bezpieczeństwa na lotnisku. Gdzieś pod spodem znajdowała się krótka wzmianka o samobójstwie fotografa.
Tully zobaczył, że Maggie zerka na gazetę.
– „Cleveland Plain Dealer” też zamieścił informację o śmierci Everetta pod artykułem otwierającym gazetę – powiedział, jakby czytał w jej myślach. – Pewnie zrobiliby z tego pierwszą stronę, gdyby były zdjęcia.
– Tak – przytaknęła Maggie. – Szkoda, że nie było zdjęć.
Zerknął na nią z uniesionymi brwiami i zmarszczką na czole.
– Przecież były zdjęcia.
– Niestety zostały uznane za dowody w sprawie. Nie możemy rozpowszechniać w prasie zdjęć, które są dowodami, prawda? Czy to nie ty każesz mi zawsze trzymać się regulaminu?
Tully uśmiechnął się.
– A więc dowody znajdują się we właściwym miejscu?
Raz jeszcze skinęła głową, prostując się i poprawiając temblak. To był jej osobisty wyrok – żeby przerażające zdjęcia Bena Garrisona nie przyniosły mu sławy, której tak pragnął. Pragnął jej do tego stopnia, że sam z własnej woli umieścił się w gronie bohaterów tych straszliwych obrazów.
– Miałeś jakieś wiadomości od Emmy? – spytała, najwyraźniej kończąc wątek dowodów, zdjęć i kaset z filmami, które znalazły bezpieczne schronienie na dnie jej szafy w biurze w Quantico.
– Zostaje jeszcze tydzień u matki – odparł i zwinął dziennik. Najchętniej rzuciłby ten temat wraz z gazetą na stertę starych numerów „Newsweeka” leżących na stole obok. – Zaprosiła też Alice. I chce zaprosić Justina Pratta.
– Naprawdę? A co na to Caroline?
– Nie sądzę, żeby ją to specjalnie obchodziło. Dom jest duży, ale ja absolutnie zabroniłem jej zapraszać chłopców. – Uśmiechnął się, jakby cieszył się, że ma jednak coś do powiedzenia. – Chociaż to bez znaczenia. Justin dowiedział się już o Ericu i chce jechać do Bostonu.