Prawdę mówiąc, czuł taką potrzebę tego ranka, gdy zastanawiał się, jak by tu wyjąć ostrza z plastikowej maszynki do golenia. Wiedział skądinąd, że wertykalne cięcie na nadgarstku, w przeciwieństwie do horyzontalnego, gwarantuje szybsze wykrwawienie się, a co za tym idzie szybszą śmierć. Większość ludzi chrzani takie historie, tnąc się horyzontalnie. Nie bałby się tego zrobić. Zrobienie sobie tatuażu kosztowało go pewnie dużo więcej bólu, niż sprawiłoby przecięcie żył.
Tymczasem Alice prowadziła ku niemu po schodach grupkę dziewcząt. Chciała go przedstawić potencjalnym adeptkom nowej wiary. Powiedziała im, że Justin każdą z nich bez trudu przekona do przyjścia na zgromadzenie, bo jest bardzo inteligentny. Dla Justina słowa nic nie znaczyły, zwłaszcza że przez całe swoje życie nasłuchał się ich aż nadto. Ale jeśli to Alice coś mówiła, trudno było jej nie wierzyć. No więc nie miał nic przeciwko temu, żeby uchodzić za autorytet. Poza tym z przyjemnością patrzył na wspinające się po stopniach dziewczyny, choć oczywiście wolałby oglądać je od tyłu, ale i ten widok był znośny.
Dzień był dość chłodny, mimo to wszystkie trzy dziewczyny miały na sobie bluzki z krótkimi rękawami, jedna wystroiła się nawet w obcisły top bez rękawów, kusząco odkrywając brzuch. Był to fałszywy sygnał jej pozornego wyzwolenia, pozornego, bo nawet z tej odległości Justin widział, że nie nosi kolczyka w pępku. Ale i tak było na co popatrzeć.
Gdyby tylko się zamknęły! Czy wszystkie licealistki chichoczą tak przeraźliwie piszczącymi, wysokimi głosami? Gdzie się one, kurwa, nauczyły, tego pisku? Działał mu na nerwy. Pomimo to wykrzywił twarz w uśmiechu i przytknął palec do daszka bejsbolowej czapki, co niestety wyzwoliło w dziewczynach nowy atak bezrozumnego chichotu, i to jeszcze o oktawę wyższego. Chyba wszystkie psy w promieniu wielu kilometrów zatkały sobie uszy.
– Justin, poznaj moje nowe koleżanki.
Alice i trzy dziewczyny przystanęły na wprost niego, na wysokości jego krocza. W jednej chwili zapomniał o obtartych piętach, a nawet o doskonałych cyckach Alice, w każdym razie co najmniej na kilka minut. Wysoka blondyna i jej niższa koleżanka zasłoniły oczy przed nagłym, krótkim błyskiem słońca. Trzecia z nich, niska, z ciemnymi oczami, z bliska wyglądała na starszą. Patrzyła mu śmiało w oczy, bez tego lęku, który onieśmielał blondynę i jej blond podpórkę.
– To jest Emma, a to Lisa i Ginny. Emma i Lisa pochodzą z Reston w Wirginii i są bliskimi przyjaciółkami. Ginny mieszka tutaj, w tym stanie. Poznały się dzisiaj, ale jak widzisz, wydaje się, jakbyśmy się znały od dawna.
Blondyny oczywiście znów zachichotały, a ta wyższa powiedziała:
– Tak naprawdę to ona nazywa się Alesha, ale nie znosi tego imienia, więc skróciłyśmy je do Lisa.
– A ja mam na imię Wirginia – przyznała się ciemnooka. Zabrzmiało to, jakby ze sobą konkurowały i ciemnooka starała się być lepsza od nowych koleżanek.
– Żartujesz! – zawołały zgodnym, wypracowanym chórem blondynki.
– Mojemu tacie to się wydawało zabawne, bo pochodzimy z Wirginii. A poza tym to by mnie chyba zabił, gdyby wiedział, że wybieram się wieczorem na to spotkanie. On nienawidzi takich rzeczy. – Kierowała te słowa do Alice. I znowu, jak przy okazji uwagi o imieniu, zabrzmiało to bardziej jak wyzwanie niż zwyczajne stwierdzenie faktu.
Justin obserwował Alice, czekając na jej reakcję. Ta ciemnooka nie była cenną zdobyczą. Zastanawiał się, co skłoniło Alice do zaproszenia jej do wzięcia udziału w zbiorowej modlitwie. Przecież ta Ginny, a faktycznie Wirginia, już pokazała im, że ma wątpliwości. To powinno zadziałać jak wielka czerwona flaga, podobnie jak wszelkie pytania. Ojciec nie znosił pytań.
– Nie zawsze możemy opierać się na naszych rodzicach i zawierzać im bez reszty, że prowadzą nas we właściwym kierunku – oznajmiła Alice z uśmiechem. Sama mówiła teraz jak matka.
Dziewczyna skinęła potakująco głową, udając, że doskonale wie, co Alice ma na myśli, bo jej nowa znajoma była zbyt fajna, żeby się jej przeciwstawiać.
Justin skrzyżował ramiona na piersi. Tyle tylko mógł zrobić, żeby nie zacząć wywracać oczami.
Wtem jakaś przepychanka u dołu schodów odwróciła ich uwagę. Dziewczęta zachwiały się na swoich cudacznych butach na platformach, uważając, żeby nie spaść w dół. Justin wstał i wszedł kilka stopni wyżej, żeby mieć lepszy widok. W dole młody chłopak w typie Jamesa Deana popychał starszego od siebie mężczyznę, próbując wyrwać mu z rąk aparat fotograficzny.
– No! Patrzcie na tego przystojniaka! – Ginny udało się jakimś cudem powiedzieć to bez pisku.
Justin usiadł z powrotem z westchnieniem, którego nikt nie zauważył. Całą uwagę dziewcząt pochłonął oczywiście ten pieprzony Brandon.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Ben Garrison znał się co nieco na zadawaniu bólu. Dzieciak był młodszy i wyższy, za to Ben był silniejszy i zdecydowanie mądrzejszy. Gdyby przyłożył rękę do gardła temu w gorącej wodzie kąpanemu smarkaczowi i ścisnął we właściwym miejscu, gówniarz nie przeżyłby pięciu sekund.
– Żadnych pieprzonych dziennikarzy, Garrison. Ile razy mam ci to powtarzać? – wydzierał się na niego szczeniak.
Złapał leicę Bena, udało mu się pociągnąć pasek na szyi fotografa, na którym wisiał aparat, tak stary jak Ben, za to chyba mocniejszy. Do diabła, przeżył pod kopytami karibu w Manitobie, ocalał, gdy go wrzucono w piaszczystą wydmę w Egipcie. Więc bez trudu przetrwa atak jakiegoś rozwścieczonego religijnego fanatyka.
– A dlaczego niby żadnych dziennikarzy? Czego tak boi się ten twój nadzwyczajny przywódca? – podjudzał go Ben. Znał chłopaka z krótkiej wizyty, którą złożył w ich obozie u stóp Appalachów. Do diabła, nawet go polubił. Obserwował go trochę i zauważył, że gówniarz ma w sobie ogień, tylko nie ma pojęcia, w jakim celu go użyć.
Brandon rzucił się raz jeszcze na aparat, Ben zaś tym razem wyprowadził ku jego szczęce cios, który położył go na plecy. Teraz dzieciak miał twarz tak czerwoną jak ulizane gładko do tyłu włosy. Podniósł wzrok na Bena niczym byk zbierający się do ataku. Ben widział, jak chłopak rozdyma nozdrza i zaciska pięści.
– Daj spokój, mały. – Zaśmiał się i dał mu jeszcze kilka klapsów, by gówniarz pojął, że nie ma sensu podskakiwać. – Wielebny wyrzucił mnie ze swojej kryjówki, ale tak łatwo się mnie nie pozbędzie. Dlaczego wysyła smarkaczy do roboty dla dorosłych gości?
Brandon stał już z powrotem na nogach, z zaciśniętymi zębami i rękami szykując się do walki. Ben zobaczył w wyobraźni, jak z jego uszu idzie para, zupełnie jak w rysunkowych komiksach. Ale takie zapisane w dymkach „Ha!” i „Hu!” to za mało, żeby przestraszyć Bena Garrisona. Do diabła, przeżył strzałę Aborygenów i maczetę Tutsi. I jak jego leica, był świadkiem kilku śmiertelnych walk, a ta na pewno do takich nie należy. W najmniejszym stopniu w niczym ich nawet nie przypomina. Biedny gówniarz. I na dodatek żałośnie przegrywa na oczach swoich kolesiów. Brakowało tylko wielebnego, żeby wskoczył pomiędzy nich i uratował duszyczkę tego małego zagubionego głupka.
Tymczasem zebrał się tłumek, wspinając się na stopnie, żeby lepiej widzieć szarpaninę. Wszyscy trzymali się jednak na dystans. Nawet ci młodzi, z grupy rudego, krążyli niczym psy w gorączce, ale takie tchórzliwe psy, które wolą schodzić przeciwnościom z drogi. Ben podrapał lekko zarośnięte policzki, znudzony już tą sytuacją. Całe popołudnie pstrykał fotki tym nimfetkom bez bioder o karłowatych tyłkach. Kilka z nich rozpoznał. Za jedną szedł nawet chwilę, licząc, że zrobi jej fotkę do „Enquirera”, żeby zawstydzić jej tatusia, który na pewno jest grubą rybą. Zostanie więc i zrobi kilka zdjęć na tym ich zgromadzeniu, z nadzwyczajnym, pieprzonym wielebnym Josephem Everettem w roli głównej. Nie powstrzyma go przed tym ta kiepska imitacja buntownika. Nie powstrzymają go inni cholerni sekciarze, zwłaszcza że uparli się korzystać z miejsca publicznego.