Były to wszystko niewymierne pojęcia czasowe. Bo cóż znaczyła jedna galaktyczna sekunda, cóż tu mogło ważyć dziewięć i pół doby ziemskiej? W tych wymiarach czasowych życie ludzkie mijało w mgnieniu oka. A jednak ileż cudownych rzeczy potrafił dokonać człowiek w czasie swego krótkiego żywota!
Franken chętnie by jeszcze, pofilozofował, ale nie miał na to czasu. Wskazówka centralnego zegara pokładowego w pomieszczeniu sterowniczym, sumiennie wskazująca czas wedle ziemskich miar, zbliżała się do północy. Brakło jeszcze tylko kilku minut.
Ale i czas galaktyczny płynął. Znów minęło dziesięć i pół dnia. Dokładnie o północy sekundnik zegara galaktycznego skoczy naprzód. Ta chwila każdorazowo była dla Frankena przeżyciem. Cóż to za nieopisane uczucie — móc sobie powiedzieć: ja, człowiek, przeżyłem znów galaktyczną sekundę!
Ale dla radiotelegrafisty skok galaktycznej sekundy oznaczał również obowiązek wysłania sygnału namiaru. Sygnał ten to dźwięk ciągły, nadawany w sporych odstępach czasu. Wszystkie statki flotylli musiały wysyłać ten sygnał w eter przez piętnaście minut. Sygnały odbierały specjalne stacje na Marsie i na Ziemi i oceniały je.
Po godzinie emisja namiaru musiała być przez całą flotyllę powtórzona. Centrale radiolokacyjne na Marsie i Ziemi mogły w ten sposób — przez porównanie wyników lokacji — regularnie co dziewięć i pół dnia dokładnie sprawdzać pozycję zespołu rakiet w Kosmosie! Z różnych względów było to niezbędne.
Tak więc na przykład według wyników pomiarowa stacji radiolokacyjnych dokładnie nastawiano anteny; kierunkowe bazy. Stanowiło to między innymi gwarancję, że przesyłki poczty lotniczej, przekazywane drogą radiową przesyłki naukowe, informacyjne i rozrywkowe każdorazowo promieniowane były w ten fragment Wszechświata, w którym łowcy asteroidów rzeczywiście się znajdowali. Poza tym na podstawie tego namiaru można było przekazywać statkom kosmicznym ostrzeżenia przed kometami i innymi niebezpieczeństwami Kosmosu.
Sygnały namiarowe flotylli i systemy radiolokacyjne na Ziemi i Marsie służyły zatem w poważnej mierze bezpieczeństwu statków kosmicznych. Nie zakłócone połączenie radiowe między Marsem a pojazdami kosmicznymi stanowiło życiową konieczność.
Jednoczesność nadawania sygnału namiarowego przez wszystkie rakiety pozwalała stwierdzić ewentualne rozszerzenie się łańcucha poszukiwań bądź też zmianę ugrupowania rakiet w danym momencie. Naczelny dowódca łowców asteroidów mógł na tej podstawie koordynować działalność flotylli i poszczególnych statków.
Franken włączył odpowiednią aparaturę przy pulpicie radiowym i radarowym celem rozpoczęcia emisji namiarowej. Wyregulował częstotliwość, moc nadawczą i modulację. Ostatnie sekundy liczył głośno;
— Cztery i trzy, i dwa, i jeden, zero.
W tej samej chwili sekundnik zegara galaktycznego przeskoczył jedną kreskę. Również ziemski zegar, ustawiony według zerowego południka w Greenwich, wskazywał dokładnie północ. Franken natychmiast nacisnął klawisz rozpoczynający emisję.
Radiotechnik uważnie nasłuchiwał odgłosów z eteru. W tej samej chwili rozpoczęła nadawanie również rakieta wiodąca. Wyszkolone ucho Frankena porównywało obie emisje. Stwierdził, że jego sygnały pelengacyjne pozostają nieco w tyle. Wystartował z emisją o ułamek sekundy za późno. Szybko wyregulował minimalną różnicę. Teraz emisja z jego taśmy zsynchronizowana była z emisją rakiety wiodącej; pozostawało mu tylko kontrolowanie prawidłowego przebiegu nadania.
O godzinie 0.15, co do sekundy” taśma się skończyła. Norbert Franken mógł włączyć aparaturę przy pulpicie radiowym i radarowym, chciał jednak jakoś spędzić czas do drugiej emisji, która miała nastąpić od godziny 1.00 do 1.15. Dlatego przełączył się na odbiór i zaczął nastawiać różne częstotliwości i długości fal. W ten sposób wysłuchał różnych radiotelegramów. Takie przesłuchiwanie było zawsze bardzo interesujące. Usiadł wygodniej, rozpinając nieco skafander i rozluźniając go przy szyi.
Skądś tam, z bardzo daleka, i bardzo słabo docierały sygnały radiolatarni, ostrzegające statki kosmiczne przed asteroidem, na którym była ustawiona.
Potem Franken usłyszał kilka jak gdyby świszczących tonów. Były to typowe dźwięki nadawane przez radio przesyłki poczty kosmicznej. Ludzkie ucha w żaden sposób nie mogło nadążyć za sygnałami radio-listów, następujących po sobie z błyskawiczną szybkością. Franken włączył korektor, chwytający impulsy; elektromagnetyczne, magazynujący je i — w razie potrzeby — odtwarzający w normalnym tempie. Wtedy listy radiowe stawały się zrozumiałe. „Podsłuchana” poczta kosmiczna była adresowana do kosmonautów pewnego statku badawczego znajdującego się w pobliżu Jupitera. Statek ten miał za zadanie obserwować ósmy, dziewiąty i jedenasty księżyce Jupitera, zbadać, czemu orbitują one w odwrotnym kierunku niż planeta i pozostałe osiem księżyców tej największej planety Systemu Słonecznego.
Franken skasował listy, nie czytając ich, i zmienił długość fali. Złapał teraz wyniki pomiaru jakiegoś automatycznego obserwatorium radiowego obserwującego Słońce z najbliższej odległości, z planety Merkury. Dane te były przeznaczone dla pewnego instytutu badawczego na Ziemi i zawierały wartości zmierzone w ciągu ostatnich godzin, a dotyczące erupcji na powierzchni Słońca i daleko w Wszechświat sięgających ognistych języków protuberancji. Radiotechnik zdziwił się: Zazwyczaj tak daleko od drogi Marsa nie można było odbierać takich emisji. Prawdopodobnie zachodził tu szczególny wypadek odbicia: część promieni radiowych ze stacji na Merkurym, przypadkowo odbita od kuli ziemskiej, trafiła w ten wycinek Kosmosu, w którym operowała flotylla.
Dopiero gdy posiedziało się, tak jak Franken, przy aparaturze radiowej, nastawiając na chybił — trafił tę czy inną falę, można było się zorientować, ile życia jest we Wszechświecie. To człowiek, wszechstronnie uzdolniony, był tym, który zaczął ożywiać martwe mroki Kosmosu. Franken odczuwał dumę z przynależności do tych, którzy przynoszą życie nieskończonym światom.
Wędrując nadal po skali częstotliwości Franken natrafił na audycję informacyjną Ziemi dla kosmonautów. Lektor mówił właśnie:
— „…Rada Budowli Świata ustanowiła wzniesienie nowej Tamy Beringa. Stara tama, zbudowana w latach 1982 do 1989, nie może już sprostać potrzebom stale rozwijającej się komunikacji między dwoma wielkimi kontynentami — Eurazją i Ameryką…”
Franken dalej kręcił gałką. Tę informację już znał, gdyż była nadana w dzienniku sprzed dwunastu godzin.
— „Meteoryt schwytany. Wielkość piłki nożnej, mniej okrągły i gładki. Wracam.” — To zapewne głos pilota rakiety rozpoznawczej sąsiedniego łowcy asteroidów. Wysłano go chyba z zadaniem schwytania meteorytu, odkrytego przez radar. Często zdarzało się, że nie niszczono meteorytów, lecz chwytano je, by zbadać ich skład i pochodzenie.
Nagle Franken przestał kręcić gałką. Wskazówka na skali była bliska liczby dwa tysiące dziesięć megaherców. Dał się słyszeć znajomy sygnał. Niestety, był bardzo cichy. Oficer radiowy przez kilka minut usiłował go rozpoznać. Nasłuchiwanie utrudniał częsty zanik fali.
Sygnał ten brzmiał podobnie jak nadawany uprzednio przez niego samego sygnał namiaru. Czyżby któryś z łowców asteroidów z łańcucha poszukiwawczego aż tak się pomylił w czasie? Franken spojrzał na zegar. Powtórzenie emisji przypadało dopiero za dwadzieścia minut. Ale to w ogóle nie mogła być ta emisja, gdyż i ciche sygnały namiaru, które słyszał, nadawane były na zupełnie niewłaściwej częstotliwości.