Spróbował wzmocnić głos i czystość odbioru. Rezultat był taki, że sygnały w ogóle umilkły. Czyżby były radiowym echem jego własnej emisji? Jeżeli tak, to czemu słyszał to echo na niewłaściwej długości fali? Czyżby we Wszechświecie istniał jakiś naturalny sposób zmiany częstotliwości odbijanych sygnałów? Nigdy w czasie studiów na wyższej uczelni radiowo-technicznej nie słyszał o czymś takim. Gdyby takie zjawisko istniało, instytuty badawcze musiałyby je przecież już dawno zauważyć…
Cała sprawa wydawała mu się dość niesamowita. Nie znajdował wytłumaczenia dla swego przypadkowego odkrycia. W każdym razie postanowił po powtórzeniu emisji raz jeszcze nastawić aparat na falę dwa tysiące dziesięć. Może uda się raź jeszcze, i to lepiej, złapać echo namiaru?
Czas minął mu przy nasłuchu różnych głosów radiowych we Wszechświecie. Zegary wskazywały godzinę 1.00 w nocy. Franken przygotował się do powtórnej emisji. Znów na początku miał maleńkie opóźnienie. Całe szczęście, że można to było potem wyregulować. Po piętnastu minutach, przy końcu emisji, Franken zaczął się niecierpliwić. Ledwie skończyła się taśma z sygnałami namiaru, już nastawił aparat na dwa tysiące dziesięć megaherców.
Założył nawet hełmofon, izolujący go od szmerów w centrali sterowniczej, od stukotu i trzeszczeń przekaźników i automatów i pozwalający lepiej odbierać sygnały.
Nasłuchiwał w napięciu — nic. Wzmocnił wydajność odbiornika — żadnych znaków. Może częstotliwość przesunęła się nieco? Franken obracał gałkę, najpierw do dwóch tysięcy dziewięciu i dwóch tysięcy ośmiu, potem do dwóch tysięcy jedenastu i dwóch tysięcy dwunastu megaherców. Ale również na tych długościach fali nie odbierał radioecha namiaru.
Po dwudziestu minutach daremnych poszukiwań zrezygnował. Wyłączył aparaturę, ale postanowił za dziewięć i pół dnia, po upływie następnej galaktycznej sekundy, ponownie przesłuchać częstotliwość dwa tysiące dziesięć między główną emisją i jej powtórzeniem. Chciał zyskać pewność.
Siedział głęboko zamyślony. Problem zagadkowej zmiany częstotliwości — a tylko to mogło mieć tu miejsce — nie dawał mu spokoju. Chwilami myślał, że może się pomylił lub uległ złudzeniu.
— Coś nie w porządku? — dobiegło go jakby z dala pytanie.
— Czemu? — Franken zdjął hełmofon, odwracając się w stronę pytającego. Był to Salamah El Durham, Arab, inżynier mechanizmów napędowych. Przyszedł go zmienić.
— Przecież twoja emisja pelengacyjna już dawno się skończyła, a ty mimo to siedzisz tu, i to w hełmofonie. Mogło więc coś być nie w porządku — wyjaśnił Arab.
Franken spojrzał na niego zdumiony. Arab uśmiechnął się jakoś dziwnie.
— Ach tak. — Denerwował go ten inżynier. — Nie, nie, wszystko w porządku. Sprawdzałem tylko moc odbiornika.
Wykręcił się tym małym kłamstwem, nie chciał, by wiedziano o jego obserwacji, zanim się co do niej nie upewni.
Nagle wpadło mu na myśl, że przez cały czas był sam w centralnej sterowni.
— Przecież na ciebie teraz przypada służba, prawda? — zapytał Araba.
— Tak, czemu się dziwisz?
— Dziwię się, że dopiero teraz się zjawiasz — odpowiedział Franken oburzony. — Przez cały czas nie widziałem cię tutaj. Uważam, że to niesłychane.
— Coś takiego — powiedział Arab lakonicznie. Zarzuty Frankena jakby go nie dotyczyły. — Przecież ty byłeś tu dotychczas. Czy nie wystarczy jedna osoba w centrali? A poza tym jest jeszcze pilotron, który i tak samodzielnie steruje statkiem — stwierdził Salamah El Durham z zadziwiającą obojętnością.
Franken z dezaprobatą pokręcił głową. Taka postawa była dlań nie do przyjęcia. Nie przypuszczał, że może znaleźć się na pokładzie człowiek, który tak lekceważąco traktuje swoją pracę, że gotów zawierzyć los trzydziestu siedmiu kosmonautów automatowi.
Czego można oczekiwać później, kiedy już teraz, na początku lotu, jeden członek załogi zachowuje się tak dziwnie. Przecież muszą polegać na sobie nawzajem; kto wie, jaki jest stosunek tego Araba do innych zadań? A może uległ już jednej z chorób kosmicznych, chorobie obojętności?
Może porozmawiać o nim z dowódcą? Nie, jeszcze nie. Trzeba go przedtem jakiś czas poobserwować. Może by mu pomóc. Franken zdecydował się nie mówić nikomu o incydencie.
Lekko skłoniwszy się wyszedł z ociąganiem ze sterowni. Właściwie nie powinienem zostawiać El Durhama samego. Powinienem objąć za niego wartę sterowniczą — pomyślał wychodząc.
O 4.00 przyszedł do centrali murzyński matematyk Oulu Nikeria na kolejną zmianę. W ciągu minionych czterech godzin El Durham nie zauważył nic szczególnego. Wszystko było w porządku. Zdjął skafander i szybko wyszedł, by nadrobić stracone godziny snu.
Nikeria popatrzył w ślad za nim. Zwrócił uwagę na puste spojrzenie tamtego. Czyżby warta go tak zmęczyła? Nikeria zaczął krążyć po sterowni. Sprawdził działalność pilotronu oraz aktualną pozycję rakiety w Kosmosie. Wszystko się zgadzało, lecieli idealnie według kursu. Nikeria patrzył na ekran radaru. Było to bardzo nużące. Na równomiernie rozjaśnionej powierzchni nie było najmniejszego punktu oparcia dla oka.
Około 5.00 wynurzył się na ekranie maleńki matowy punkcik. Nad ekranem rozżarzył się czerwony sygnał świetlny.
Oulu szeroko otworzył oczy, wytężając uwagę. Dotychczas nieco znudzony, teraz natychmiast oprzytomniał. Najchętniej skoczyłby z radości: to mógł być tylko meteoryt! Pierwszy! Nikeria zastanawiał się przez chwilę, czy z miejsca ogłosić alarm. Zdecydował jednak, że należy przedtem upewnić się i poczekać, aż radar potwierdzi jego przypuszczenia. Natychmiast zaczął opracowywać liczby podane przez radar. Uzyskane wyniki miały mu pomóc w podjęciu decyzji. Alarm, zdąży jeszcze ogłosić, ma parę minut czasu.
Urządzenia radarowe to dobra rzecz — pomyślał. Gdyby meteoryt był niebezpieczny, gdyby z dużą szybkością pędził w kierunku statku kosmicznego, automaty dawno już samoczynnie ogłosiłyby alarm. Poza tym pilotron rozpocząłby manewr unikający. Ale radar; ostrzegał tylko czerwonym światłem, meteoryt szedł; zatem swoim torem, z dala od kursu statku.
Nikeria spojrzał na miernik radaru. Stwierdził ku swemu zdumieniu, że meteoryt leci wcale nie tak daleko od statku, około dwóch tysięcy kilometrów. Prawdopodobnie przeciął już przed wieloma godzinami drogę rakiety. Teraz oddalał się powoli, lecąc niemal równolegle do toru lotu statku. Nie stanowił zatem żadnego niebezpieczeństwa. Gdyby meteoryt dzieliła większa odległość od statku, dowódca prawdopodobnie nie zgodziłby się na pogoń za nim.
Meteoryt poruszał się z szybkością piętnastu i trzech dziesiątych kilometra na sekundę, zaś ŁA-408 z szybkością szesnastu kilometrów na sekundę. Oznaczało to, że dogonią meteoryt za czterdzieści siedem minut. W tym celu muszą jednak zmienić kurs o dwanaście stopni od płaszczyzny ekliptyki. Wtedy dopiero można by też dobrze zobaczyć meteoryt w celowniku miotacza promieni.
W ciągu niespełna dwóch minut Nikeria był gotów ze swymi obliczeniami i wnioskami. Pozostało czterdzieści pięć minut czasu. Na temat wielkości, kształtu i innych cech meteorytu nie można było jeszcze wyciągnąć żadnych wniosków.
Normalnie wystarczyłoby obudzić czterech ludzi z pogotowia i porozumieć się z dowódcą. Ale dziś było co innego: w pierwszym polowaniu na meteoryty mieli wziąć udział wszyscy.