— Filitro — powiedział Lorcester — jeżeli to pani odpowiada, moglibyśmy razem pójść na zabawę. — Dziewczyna zaczerwieniła się, ale skinęła głową. Przez chwilę stali w milczeniu naprzeciw siebie. Usiłowała wytrzymać jego spojrzenie i opanować skrępowanie. Filitra zwyczajnie spięła klamrami na ramionach dwa brązowe futra. Grubo pleciony skórzany powróz, którym opasała smukłe ciało, przytrzymywał to skąpe odzienie. Po bokach, tam gdzie skóry nie były zszyte, przeświecał czerwono obcisły trykot. Czarne włosy Filitry spływały w miękkich falach, otaczając opaloną na złoto twarz. Henryemu wydawało się dotychczas, że jest nieco wyższa.
— Filitro, chyba jest pani teraz mniejsza — powiedział. Uśmiechnęła się wskazując stopy. Miała na nogach czarne, pozbawione obcasów buty z imitacji skóry pantery, podobne raczej do skarpet. Henry też się uśmiechnął.
Bezszelestnie zeszli po stopniach do korytarza głównego. Henry miał w ręku kamienny topór z tektury. Nie był pewien, czy święto będzie miało podobny przebieg, jak to, które zorganizowali jego koledzy na tamtym statku. Dlatego też chciał przedtem sprawdzić, czy inni zdobędą się na równie śmiałe przebrania.
Dochodząc do korytarza Lorcester przykucnął, a Filitra stanęła obok niego nasłuchując. Anglik ostrożnie wyjrzał zza węgła i, przerażony, natychmiast się cofnął. Wpatrywała się w niego para ciemnych oczu. Zza rogu przy korytarzu głównym dał się słyszeć przytłumiony śmiech. Henry zdobył się na odwagę i wyszedł. Ale natychmiast skoczyła nań odziana w skóry postać, wtłaczając go z powrotem na schody. Filitra opanowała krzyk przerażenia. Obcy położył palec na ustach. Lorcester spojrzał uważnie w twarz „człowieka z ery kamiennej”. Pod dzikim kołtunem peruki rozpoznał jaskrawo wymalowaną twarz radiotechnika, również odzianego w skóry. Na ramieniu Franken trzymał potężną maczugę ze sztucznego tworzywa.
Lorcester poczuł ulgę. Filitra i on nie byli jedynymi, którzy się tak niezwykle przebrali.
Nie było czasu na wzajemne podziwianie się i powitania. Na korytarzu słychać było kroki. Oddalały się w kierunku Pomieszczenia Etyki. Franken spojrzał za węgła, a potem skinął na młodego Anglika i dziewczynę.
Ujrzeli jakiegoś zgiętego wpół praczłowieka, sunącego korytarzem. W ręku trzymał drewnianą dzidę. Ale w tej chwili z bocznego korytarza wyłoniła się druga, podobna postać, również uzbrojona w dzidę. Postacie zbliżyły się do siebie i chrząknęły. Najwyraźniej miało to być powitanie. Przybysze zaczęli chodzić wokół siebie i obserwować się nawzajem. W końcu poklepali się ze śmiechem po ramionach. Prawdopodobnie byli bardzo zadowoleni z maskarady. Na koniec, wyprostowani, krocząc godnie, zniknęli za zakrętem korytarza.
— Przestraszymy ich? — zapytał Franken.
Lorcester z entuzjazmem skinął głową. Filitra spojrzała pytająco.
Trzy głowy pochyliły się ku sobie. Franken szepnął coś na ucho dziewczynie. Bez szmeru prześliznęli się do zakrętu, za którym zniknęła tamta para, i ustawili się pośrodku korytarza. Na znak dany przez Frankena cała trójka wydała nagle krzyk przeszywający da szpiku kości. Przeraźliwy, pierwotny wrzask przeniknął statek, zabrzmiał w całym korytarzu, odbił się od ścian i wrócił jako echo.
Dwaj oszczepnicy odwrócili się jak porażeni prądem. Na ich twarzach malowało się przerażenie. Byli to Kerulen i Mirsanow, najpoważniejsi członkowie załogi. Tego nie przypuszczał nikt z trójki. Krzyk zamarł im w gardłach. Zmieszani popatrzyli na siebie.
Ale Kerulen mimo przestrachu wydawał się rozbawiony.
— Nie krępujcie się! — zmrużył przyjaźnie oko.
Cóż, nie pozostało im nic innego, jak jeszcze raz krzyknąć z całych sił.
Drzwi wielu kabin otwarły się, wyjrzeli z nich ciekawi. Kerulen wpadł więc na pomysł, by obejść wszystkie kabiny i zebrać spóźnialskich.
Grupa praludzi przed każdymi drzwiami urządzała piekielny hałas, łomocąc toporem i maczugą. Każdego nowego „neandertalczyka” witało głośne „halo”!
Jakby ktoś odmienił poważnych na co dzień naukowców i rzeczowych zdobywców Wszechświata. Na twarzach malowała się wesołość, byli gotowi do każdego żartu. Kosmos za stalowymi ścianami przestał istnieć.
Specjalnie głośno powitano Yokohatę. Był przecie bohaterem dnia. To jego maczuga stanowiła ośrodek zainteresowania. Meteoryt był zresztą jedynym autentycznym rekwizytem wieczoru. Zgodnie z obyczajami przeszłości położono go jak order na poduszce, którą niósł Kioto Yokohata, krocząc z namaszczeniem do jaskini na czele pochodu.
Orszak rozdzielił Filitrę i Henryego, ale dziewczyna przecisnęła się doń i do Pomieszczenia Etyki dotarł ramię przy ramieniu.
Lorcester, Filitra, Norbert i Sagitta Franken, Ouli Nikeria, Kerulen, Mirsanow, Yokohata, Rai Raip i pozostali kosmonauci zdumieli się dotarłszy do jaskini. Pomieszczenie Etyki zmieniło wygląd. Ósemka kosmonautów, która podjęła się przygotowania sali napracowała się poważnie. Sala przypominała siedzib ludzi jaskiniowych, tyle że była to jaskinia dość współczesna.
Pośrodku migotały płomyki sztucznego ognia. Ściany i sufit wyglądały jak nagie, poczerniałe od dymu skały, a rysunki na nich przedstawiały dzikie zwierzęta. Ale tę ponurą scenerię rozjaśniało ukryte światło elektryczne.
„Plastycy” zrezygnowali z imitacji kości i czaszek zwierzęcych, które w prawdziwej jaskini zaścielają ziemię — byłoby to bowiem sprzeczne z poczuciem estetyki ludzi na statku — za to rozrzucili wokół kamienie i odłamki skalne. Porobiono je z poduszek, wyściełanych siedzeń i oparć stołków i ławek. Stoły i fotele zniknęły. Rośliny doniczkowe usunięto. Wzdłuż ścian porozkładano sztuczne skóry zwierzęce i futra.
O rzeczywistości przypominały szklanki, kielichy, talerze i półmiski z jedzeniem, owocami i słodyczami, a także butelki wina i innych napojów. Nawet zapach mięsa, pieczonego wprawdzie jak za pradawnych czasów na rożnie, nie pozwalał zapomnieć o wysokiej cywilizacji, gdyż mięso przyrządzono za pomocą podczerwonego promieniowania i prądów wielkiej częstotliwości.
Również cicha muzyka, przenikająca jaskinię, miłe ciepło świeżego, regenerowanego powietrza, a przede wszystkim wysokie, zgrabne postacie ludzkie w co prawda zaimprowizowanych, a jednak sprawiających niemal eleganckie wrażenie futrzanych odzieniach — wszystko to wskazywało na rzeczywistość nowego tysiąclecia, tysiąclecia prawdziwego człowieczeństwa.
A jednak ci współcześni, nowi ludzie wykazywali wiele podobieństwa do swych przodków z najdalszej przeszłości. Wykorzystywali, jak tamci, zwinność swych rąk, wspaniałe działanie mózgów i potęgę ognia, ale tym razem — atomowego. Astronauci byli jak praludzie małą sprzysiężoną na śmierć i życie wspólnotą, która musiała się oprzeć surowym siłom ich świata. Wszystko, co posiadali, było wspólne, i dzielili to uczciwie: zadania i pracę, niebezpieczeństwo, szczęście i radość, cierpienie i ból.
Festyn ery kamiennej rozpoczął się. Na wstępie odbył się chrzest: na czas trwania zabawy towarzystwo przyjęło nazwę Szczepu Spadającej Gwiazdy. Przy tej okazji Henry Lorcester wygłosił krótkie, wesołe przemówienie. Następnie, uderzając każdego z osobna toporkiem po ramieniu, pasował wszystkich na członków szczepu. Wreszcie, by okazać się godnymi swego miana, ludzie jaskiniowi zostali zobowiązani do „próby odwagi”. Należało bądź zjeść duży kawał mięsa, bądź też, w pełnym przebraniu ze skóry, przeskoczyć sztuczny ogień jaskiniowy.
Zadowolony, że pozostająca u jego boku Filitra zrezygnowała z dotychczasowej powściągliwości i uznała wreszcie, jako ostatnia, jego przynależność do załogi ŁA-408, Henry Lorcester, nie namyślając się, chwycił jej dłoń i pociągnął ją w kierunku ognia. Pobiegła wraz z nim w stronę płomieni i odbiła się mocno. Wspólny skok był udany.