Na zakończenie ceremonii chrzcin, wśród śmiechów, uznano maczugę za godło Szczepu Spadającej Gwiazdy.
Potem zaczęła się wielka uczta. Pieczyste na rożnie było już gotowe. Członkowie szczepu wyjęli noże i widelce i zaczęli wykrawać sobie plastry mięsa. Z braku kamiennych posłużono się normalnymi nakryciami, choć zmniejszało to iluzję święta z epoki kamienia łupanego. Niektórzy ważyli się jeść wprost rękami. Korzystano również z innych wspaniałości, wina i owoców.
Po jedzeniu Norbert Franken i Axel Kerulen zaimprowizowali polowanie na niedźwiedzia. Maczugi, w które byli uzbrojeni, miały służyć do walki z potworem. Okazało się, że obydwaj byli mistrzami pantomimy, toteż ich występ spotkał się z dużym aplauzem. Meteoryt zaczął wędrować z ręki do ręki. Podziwiano go i oglądano, ale z pewnym lękiem. Trzymali przecie w dłoniach coś, co przy spotkaniu w Kosmosie mogło oznaczać śmierć wielu astronautów.
Obejrzawszy ponownie kosmiczny kamień Filitra, zmęczona zabawą, usiadła na futrze pod ścianą. Wzrok jej błądził po suficie, a właściwie sklepieniu szklanym; myślała o sobie. Czy to słusznie, że spędza dzisiejszy wieczór z jednym tylko z kosmonautów? Czy tu, w Kosmosie, dopuszczalne jest uprzywilejowanie, jednego człowieka i okazywanie mu większej przyjaźni niż innym? Czy Henry w ogóle chciał, by go — choćby tylko w dniu dzisiejszym — traktowała w sposób wyjątkowy? Wieczór z nim był bardzo miły. To dobry kolega. Razem jedli i pili, tańczyli, śpiewali i gawędzili. Filitra i dawniej jadała, piła, tańczyła, śpiewała i gawędziła z innymi astronautami. Wszyscy starali się okazywać jej koleżeńskość i szacunek — była najmłodsza, a poza tym ona i Sagitta były jedynymi kobietami na statku. Henry też zachowywał się jak kolega i czuła, że ją szanuje. Dla wspólnoty, żyjącej przez dłuższy czas razem na niewielkiej przestrzeni, było to bardzo ważne.
Henry obejrzał jaskiniowe malowidła, po czym przeszedł przez salę w stronę Filitry. Nagle siła ciężkości przestała działać. Sztuczne pole grawitacyjne statku wyraźnie zanikało. Ludzie zaczęli tracić ciężar. Podłoga uciekła im spod nóg. Nie było już góry i dołu. Pilot przede wszystkim chwycił meteoryt, by nie zaczął się bez kontroli unosić w pomieszczeniu. Udało mu się złapać klapy wentylatora. Wino z jakiegoś kielicha uniosło się, podpłynęło do niego i pacnęło w twarz, zalewając oczy.
Pierwsza myśl Kerulena dotyczyła sterowni. Chyba dyżurny jest na miejscu? Czyżby groziło niebezpieczeństwo? Nasłuchiwał z uwagą. Ale sygnał alarmowy pilotronu nie zabrzmiał.
Filitra akurat w tym momencie wstawała. Mięśnie wyrzuciły ją jak rakietę ku sufitowi jaskini. Henry wyciągnął rękę i zdążył jeszcze złapać ją za nogi. Oboje zaczęli krążyć trzymając się wzajemnie. Parokrotnie uderzyli się mocno o jakieś przedmioty.
Niespodzianie zgasło światło. Jeszcze i to — pomyślał Kerulen, trzymając się klamki. Nagle wśród ciemności zabrzmiał głos dyżurnego:
— Nie ma niebezpieczeństwa. To był dowcip Paro. Sądzę, że wypił za dużo wina.
Wkrótce znów rozbłysło światło i siła ciężkości zaczęła powoli działać. Dowódca nie wiedział, czy złościć się za niewybredny dowcip, czy też śmiać się z wyskoku odpowiedzialnego zazwyczaj i doświadczonego kosmonauty. Rozejrzał się.
Wszyscy zaczęli łagodnie opadać ku dołowi. Franken, spacerujący po suficie, Mirsanow z głową owiniętą w futra, Oulu i Sagitta, którzy obejmowali białą kolumnę, Henry i Filitra unoszący się pośrodku, Rai Raipur, który bezmyślnie trzymał się pustej butelki po winie, i pozostali.
Widok był jednak tak komiczny, że Kerulen musiał się roześmiać. W ślad za nim poszli inni. Dowcip Paro Bacosa był co prawda niewybredny, ale wszyscy cieszyli się, że to nie awaria była przyczyną tego epizodu.
Wspólnie szybko usunięto wszelkie ślady zamieszania: pozbierano szklanki, talerze, półmiski, butelki i owoce. Z niektórych szklanic wino ulotniło się, rozprysło na tysiące kropelek po całym pomieszczeniu i zmoczyło ściany, przedmioty i ludzi.
Gdy Paro Bacos wrócił do jaskini, powitały go gwizdy i parę kuksańców. Ale potem zabawa toczyła się dalej, spędzono jeszcze wiele godzin na tańcu, muzyce, grach towarzyskich i gawędzie.
Tylko jeden astronauta nie odzyskał humoru do końca — inżynier Salaniah El Durham. Widać było, że jest przygnębiony. Ktoś z zewnątrz mógłby przypuszczać, że został ukarany za niedbalstwo w służbie. Ale tak nie było.
Niemal wszyscy członkowie załogi spostrzegli w ostatnim okresie coś, co kazało im wątpić o niezawodności tego kolegi. Ostatnia zaś noc, kiedy El Durham pozostał w swojej kabinie podczas alarmu, wzmogła te obawy nawet u największych optymistów. Mimo to nikt nie wspomniał słowem o tym wydarzeniu. Nikomu też oczywiście nie wpadło na myśl, by wykluczyć inżyniera z zabawy.
Mkno to El Durham czuł, że coś jest nie w porządku. Domyślał się przyczyn zmiany stosunku kolegów i to go gnębiło. Zauważył, że go omijają czy nie dostrzegają. Czuł, że to nie jego święto, a jednocześnie zaś obojętna mu była w gruncie rzeczy ta uroczystość. A jednak nie mógł się z tym pogodzić, że jest na marginesie społeczności kosmonautów.
Był jedynym cichym uczestnikiem zabaw Szczepu Spadającej Gwiazdy. Udawał tylko, że bierze udział w uroczystości. Jego śmiech był wymuszony, a uśmiech pełen udręki. Często siadał bez ruchu, patrząc w podłogę. Nasłuchiwał wewnętrznej pustki, spodziewając się, że coś jeszcze się w nim poruszy.
Gdy jednak w pewnej chwili podniósł oczy, nieoczekiwanie odkrył inną parę jasnych oczu, wpatrujących się w niego. To spojrzenie spoczywało na nim chyba już od dawna, było w nim coś pytającego, badawczego. Tak go to zmieszało, że jeszcze przez długą chwilą wpatrywał się w te oczy, nie zdając sobie sprawy, do kogo należą.
Wkrótce potem opuścił salę, niemal przez nikogo nie zauważony. Chciał być teraz sam. Musiał przełamać w sobie ten stan obojętności. Zniweczyć niewidoczną potęgę, która tkwiła w nim i osaczała go ze wszystkich stron. To ta czarna, bezlitosna głębia Wszechświata zabijała go duchowo. Brakło mu chęci czynu, nie odczuwał radości w pracy. Każde podanie ręki było dlań zbędne, każda myśl — uciążliwa.
Dotarł do swojej kabiny, rzucił się na łóżko i zaczął jęczeć. Czyżby nikt z kolegów nie rozumiał, w jakim on jest stanie? Czy nikt nie przyjdzie mu z pomocą? Czy jest zdany tylko na siebie?
Wreszcie przyszedł mu z pomocą sen.
Po dłuższym czasie, może minęły godziny, El Durham zaczął się powoli budzić. Stopniowo wynurzał się z głębokiego snu, bez majaków, odzyskując świadomość. A jednocześnie pod przenikniętymi powiekami, jak senne widziadło, ukazał mu się rząd smukłych, § zielonych topoli w słoneczny, świeży od rosy poranek. Przeczuwał coś dobrego. Dotarł do niego jakiś cichy głos. Była to kobieta. Arab nie ważył się ruszyć. Czy ten głos był snem, czy rzeczywistością? Nie otwierał oczu, usiłując pojąć sens słów. Po chwili, zdziwiony, poznał ten głos. Była to lekarka.
Po zabawie Sagitta naradziła się z kilkoma astronautami w sprawie Salamah El Durhama. Czuła, że powinna tu interweniować jako lekarz. Doszli do wspólnego wniosku, że to pobyt w Kosmosie podziałał tak fatalnie na Araba. Zdaniem Kerulena, Frankena i Nikerii należało go jeszcze przez kilka dni poobserwować. Z tym się rozeszli. Ale Sagitta zdecydowała się działać natychmiast. Obserwowała El Durhama już od pewnego czasu i postawiła diagnozę. Wiedziała też, jaką metodą będzie go leczyć. Zamierzała… opowiadać mu bajki.