Выбрать главу

Nie była sama, był przy niej Henry. Chcieli we dwójkę przeżyć jeszcze ciągle podniecający moment wynurzenia się nowego ciała kosmicznego, widocznego gołym okiem.

Filitra miała szczęście. Pierwsza zauważyła gwiazdę, co prawda o słabym tylko blasku, ale wyraźnie wędrującą. Z początku nie była pewna, czy ta słaba plamka świetlna — wśród wielu innych gwiazd bardzo trudno było ją utrzymać w polu widzenia — rzeczywiście jest tym, czego szuka. Ale gdy niepozorna gwiazdka z każdą chwilą zaczęła rosnąć i jaśniej świecić, wątpliwości Filitry rozwiały się. Adonis odbijał, podobnie jak Księżyc, światło słoneczne, lecz świecił o wiele bardziej matowo. Filitra przywołała Henry’ego, siedzącego na tapczanie.

Oparci o siebie wpatrywali się w przestrzeń przez mały iluminator. Ze zdenerwowania zaczerwieniły im się uszy, a oczy chwytały zachłannie coraz to nowe szczegóły. Dzielili się krótkimi szeptanymi spostrzeżeniami.

Najpierw ukazał się zarys asteroidu.

— Podobny do bryły ciasta — zauważyła trafnie Filitra. Można go było także porównać do nieforemnego, surowego kamienia jakie się trafiały na Ziemi na stokach gór.

Lilipucia planeta Adonis była najmniejsza spośród małych. Jej średnica wynosiła niespełna kilometr, tor — w odróżnieniu od większości asteroidów — kształt wydłużonej elipsy o bardzo dużym mimośrodzie. Ten tor doprowadzał Adonisa na odległość tylko sześćdziesięciu milionów kilometrów od Słońca. Adonis przelatywał bardzo blisko, tylko w odległości niewielu kilometrów od statku kosmicznego, powolnie przecinając jego tor, można więc było rozpoznać różne szczegóły.

Filitra jednak była rozczarowana. Daremnie wypatrywała tak typowych dla asteroidów ostrych jak igła kolców skalnych i groteskowo nagromadzonych kamiennych prostopadłościanów. Zamiast tego ujrzała ślady, pozostawiane przez żar słoneczny za każdym; razem, ilekroć Adonis z dużą prędkością przebiegali najbliższy Słońcu odcinek lotu. Działo się to raz na cztery lata. W temperaturze około plus czterystu stopni miesiącami wówczas żarzyły się kamienie asteroidu, zostawiając na nim pory, rysy i szlakę. Głębokie uskoki i szpary przecinały powierzchnię skalną.

— Spójrz tam, same głowy cukru! — zawołała nagle Filitra chwytając Henryego za ramię.

Rzeczywiście, z niecki pełnej kamieni sterczało wiele pagórków, bardzo podobnych do tak zwanej Głowy Cukru koło Rio de Janeiro, brazylijskiego szczytu, u brzegów Atlantyku.

Ale Henry nie zainteresował się specjalnie tym szczegółem. Jego uwagę zwróciło inne zjawisko: przez szkło iluminatora dostrzegł na asteroidzie stromy spad, wiodący do ciemnego otworu, zapewne jaskini.

A potem oboje zobaczyli coś, co wydało im się znajome i co w ten chaos kanciastych, popękanych skał — dzięki regularności kształtów — wnosiło dobrotliwy spokój: pośrodku małej równiny wznosił się matowoszary opancerzony stożek radiolatarni. Czubek stożka kończył się długim, trzydziestometrowym masztem z rury, w której umieszczona była antena.

Wszystko to zdawało się nie uszkodzone.

— Wygląda na to, że jest cała — powiedział dowódca Kerulen do Mirsanowa.

Siedzieli w centralnej sterowni przed wielkim ekranem, obserwując asteroid lecący obok statku niemal na tej samej wysokości.

— Spróbujmy zastosować wstrząs przy włączeniu — poradził Mirsanbw.

Kerulen skinął głową i zwrócił się do radiowca:

— Norbert, niech pan pośle krótki impuls dla radiolatarni. Najlepiej przez antenę kierunkową. Antenę niech pan skieruje wprost na stożek, udziesięciokrotniając moc nadawczą.

Mieli nadzieję, że może ten bardzo mocny impuls potrafi uruchomić latarnię. Ale szok nie dał efektu, latarnia nie działała.

Tymczasem Adonis przegonił statek kosmiczny i wyprzedzał go coraz bardziej.

Odezwał się astropilot; operacja, którą zapowiadał, nie była skomplikowana. Rakieta zwiększyła tylko nieco szybkość, zbliżając się ponownie do asteroidu.

Kerulen zezwolił na start rakiety rozpoznawczej.

Już po kilku minutach z otworu śluzy pod czubkiem dzioba wytrysnęła rakieta, wyrzucona z katapulty. Krótkim ogniowym pchnięciem mechanizmu napędowego pilotron wyrównał odrzut. „Koliber” zaczął teraz szybko uciekać przed rakietą macierzystą, wychodząc z szyku ŁA i zbliżając się do toru asteroidu.

Lekko hamując Kioto Yokohata pozwolił następnie zbliżyć się asteroidowi. Powoli przesuwały się za rufą rakiety leniwie orbitując skały i głazy. Trzech zwiadowców: pilot, monter i inżynier elektronowy Rai Raipur, uważnie śledzili powierzchnię asteroidu, wyglądając latarni. Gdy nagle w półmrocznym oświetleniu słonecznym ukazał im się stożek latarni nad wąskim ograniczonym horyzontem planetoidy, należało działać bardzo zdecydowanie. Yokohata chciał lądować możliwie blisko stożka. Krótki i słaby wyrzut ognia z dyszy dziobowej przeciw kierunkowi lotu wystarczył do dalszego zmniejszenia szybkości. Dystans między rakietą a równiną Adonisa zaczął się wyraźnie zmniejszać. Pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią Yokohata zatrzymał lot rakiety rzutem ognia, tym razem z ogona pojazdu. Na krótko przed lądowaniem wysunęły się z rufy trzy nogi teleskopowe, łagodząc lekkie uderzenie przy dotknięciu powierzchni.

Rakieta rozpoznawcza wylądowała.

Tylko Yokohata miał pozostać wewnątrz, by zgodnie z przepisami nadzorować rakietę; dwaj inni zwiadowcy przygotowali się do opuszczenia pojazdu. Ostrożnie unieśli się z foteli, wiedząc, że siła ciążenia, do której przywykli na Ziemi i w statku, gdzie wytwarzano ją sztucznie, nie działa. Było jasne, że Adonis ze swą kilometrową średnicą nawet w małym stopniu nie potrafi wytworzyć takiej siły przyciągania jak ich planeta ojczysta, mająca średnicę około dwunastu tysięcy siedmiuset kilometrów.

Gdy pompy wyssały powietrze z kabiny, Rai Raipur otworzył luk. Astronauci nie odczuli spadku ciśnienia, ponieważ ubrani byli w skafandry kosmiczne i mocno przytroczone do ramion hełmy ze szkła pancernego. W skafandrze ciśnienie było takie jak poprzednio, również tlen do oddychania doprowadzany był nadal do kopuły hełmu.

Przed opuszczeniem rakiety kosmonauci przymocowali się cienką, ale bardzo mocną linką do uchwytu przy pokrywie luku. Miało ich to zabezpieczyć przed niespodziewanym kilkusetmetrowym skokiem wzwyż lub w dal na skutek napięcia mięśni przy odbiciu się od powierzchni lub wystrzale z odrzutowego pistoletu. Na wypadek niebezpieczeństwa zaś mogli szybko wrócić do rakiety, posługując się maleńkim silniczkiem umieszczonym w szpuli wielkości kieszonkowego zegarka, na którą nawijała się lina.

Monter i inżynier opuścili się na powierzchnię asteroidu w odległości kilku metrów od rakiety. Starczyło im czasu tylko na rozejrzenie się za stożkiem radiolatarni wznoszącym się o jakieś sto dwadzieścia metrów od nich, gdy nagle zrobiło się ciemno choć oko wykol. Na planetoidzie zapadła noc. Ale ta noc była krótka, za dwadzieścia minut znów się miało rozjaśnić.”! Te szybkie zmiany odpowiadały czasowi rotacji planetoidy.

Zwiadowcy włączyli latarki kieszonkowe, posuwając się w kierunku spostrzeżonego przedtem stożka. Poruszali się na sztywnych nogach, zgiętych w kolanach. Już lekki ruch stopy wystarczył, by ciało, pochylone do przodu, wykonywało parometrowe susy. Takimi dziwnymi skokami prędko przebyli przestrzeń dzielącą ich od stosu. Z doświadczenia wiedzieli, że czeka ich teraz długotrwała ciężka praca. Musieli dostać się do środka stożka i stwierdzić, dlaczego nadajnik milczy.

Yokohata w ciemności orientował się tylko po plamach świetlnych latarek, gdzie w danej chwili znajdują się towarzysze. Rozbawiony przyglądał się tańcowi dwóch promieni światła.