Odstępy dwu milionów kilometrów między poszczególnymi rakietami obmacywane są stale przez urządzenia radarowe. W ten sposób chyba nie będzie ani dnia, by nie odkryto przynajmniej jednego meteorytu i nie unieszkodliwiono go, niejako mimochodem, bez najmniejszego niebezpieczeństwa dla nas. Najwięcej meteorytów można napotkać na płaszczyźnie ekliptyki, płaszczyźnie toru ziemskiego. Dlatego też flotylle łowców asteroidów poruszają się przeważnie po płaszczyki nie ekliptyki.
Paro Bacos wstał z poręczy fotela, na której siedział dotychczas, pokazując gestem rąk, jak łańcuch rakiet? postępuje przy poszukiwaniach.
— Jak uczy doświadczenie, raz na miesiąc lub raz na dwa miesiące udaje się znaleźć nawet cały rój meteorytów. W takich wypadkach łańcuch się zagęszcza. — Paro Bacos opuścił ramiona, zbliżając dłonie, jakby chciał klasnąć. — Wtedy bywają piękne śródgwiezdne fajerwerki: łowcy asteroidów lecąc w odległości tylko kilku tysięcy kilometrów jeden od drugiej go, rozpoczynają gonitwę za rojem meteorytów, a następnie strzelaninę z miotaczy promieni — powiedział mlaskając z zadowolenia. Przez ten gęsty łańcuch posterunków nie zdoła się przebić żaden meteoryt. Statki kosmiczne chronią się nawzajem przed odłamkami. Potrafią zapewnić sobie nawzajem wystarczające zabezpieczenie.
W statku zabrzmiały trzy głośne uderzenia gongu, przerywając wywody Bacosa. Gong wzywał tę część załogi, na którą przypadała służba tak zwanego pogotowia. Pośpieszyli do centrali dowodzenia i tam wśliznęli się w przygotowane już skafandry.
Każdy z kosmonautów — obojętne: technik czy naukowiec — potrafił pełnić służbę przy każdym z czterech pulpitów kierowniczych. Choć w zasadzie pojazdem sterowały urządzenia automatyczne, to jednak człowiek musiał wydawać im polecenia i kontrolować ich działanie. W spokojniejszych okresach lotu inżynierowie byli zobowiązani asystować naukowcom przy ich pracach badawczych.
Dla Paro Bacosa uderzenia gongu oznaczały polecenie udania się do oddzielnego pomieszczenia, do centrum regulacyjnego maszyn grawitacyjnych. Jednym z jego zadań było bowiem czuwanie nad całokształtem systemu grawitacyjnego. Na całej długości statku zainstalowane były urządzenia, które wytwarzały sztuczne pole grawitacyjne. W ten sposób we wszystkich pomieszczeniach rakiety działało przyspieszenie mniej więcej równe przyspieszeniu ziemskiemu. Dlatego też kosmonauci mogli się tu poruszać jak na Ziemi. Przy dłuższych podróżach kosmicznych miało to pierwszorzędne znaczenie dla prawidłowego funkcjonowania ludzkiego organizmu. Dawniej, w przestarzałych już dziś typach rakiet, zastępowano tę siłę ciężkości siłą odśrodkową, każąc statkom kosmicznym wirować wokół ich osi podłużnej. Powodowało to jednak komplikację problemów astronautycznych. Lepsza metoda wytwarzania siły ciężkości — za pomocą pól grawitacyjnych — dawała jeszcze i tę korzyść, że sztuczne pole sił mogło działać wedle potrzeby bądź prostopadle, bądź też równolegle do osi podłużnej statku. Paro Bacosowi przypadało więc jedno z najbardziej odpowiedzialnych zadań. Dlatego też natychmiast po trzech uderzeniach gongu udał się na kontrolę systemu grawitacyjnego statku.
Gdy wszystkie posterunki sterownicze, kontrolne i obserwacyjne zostały obsadzone w centrali sterowniczej, dowódca zaznajomił załogę z zadaniami związanymi z wykonaniem najbliższego manewru. Głośniki przekazywały jego słowa do wszystkich pomieszczeń statku.
— Przede wszystkim wykonamy niewielką korek — turę naszego toru lotu. Nasza rakieta zboczyła o około dziesięć tysięcy kilometrów z przewidzianego kursu — powiedział Axel Kerulen. — Musimy dokonać korektury, by uzyskać znów pełną zgodność z płaszczyzną ekliptyki, po której porusza się nasza flotylla. Ten niewielki manewr potrwa niespełna cztery minuty. Zaraz potem musimy wprowadzić rakietę wielkim łukiem na krąg pięćset dwudziesty. Potrzeba nam na to dwudziestu minut i czterdziestu dwóch sekund. Po trzecie musimy dopasować naszą szybkość do szybkości flotylli, zmniejszając ją z czterdziestu pięciu do szesnastu kilometrów na sekundę. W końcowej fazie zmniejszania szybkości znajdziemy się w pobliżu ŁA-417. Wówczas nawiążemy z nimi kontakt i przygotujemy wszystko do ich zluzowania. W chwili obecnej ŁA-417 leci jeszcze w odległości około stu trzydziestu tysięcy kilometrów od nas.
— Jak wielki będzie wzrost przyspieszenia i związany z tym przybór wagi naszego ciała? — informował się siedzący przed ekranami radarowymi elektroinżynier, Hindus Rai Raipur.
— Przyspieszenie nie przekroczy 1,8 g — odpowiedział czarny matematyk Oulu Nikeria, siedzący jeszcze przed klawiaturą cyklonu matematycznego, z którego pomocą obliczył tor lotu rakiety celem wykonania manewru. — W każdym razie wybrana krzywa lotu jest dostatecznie wielka.
— Znaczy to — uzupełnił dowódca — że waga naszych ciał nawet się nie podwoi.
Oulu Nikeria zaczął kłaść na poszczególne pulpity karty kontrolne i pomiarowe. Wyjął je z formaksu, elektronicznego cyklonu matematycznego, który drukował je automatycznie po każdym obliczeniu toru lotu. Na kartach pomiarowych były duże kolumny liczb. Podawały z góry wartości, które należało o określonej godzinie odczytać ze skal aparatur na dowód, że manewr przebiega prawidłowo. Ewentualne odchylenia należało natychmiast korygować.
Podczas gdy pozostali mężczyźni zagłębili się w odczytywaniu długich rzędów liczb, Kerulen podszedł do pilotronu, automatycznego astropilota. Obudowa pilotronu w kształcie litery U mieściła się w centralnym punkcie owalnego pomieszczenia sterowniczego. Na polerowanej powierzchni pilotronu umieszczone były liczne dźwignie, skale, guziki, klawisze i różne lampki kontrolne. Poza tym widać tam było tabele, diagramy, bezpieczniki oraz kilka mniejszych ekranów, oscylografy, kilka mikrofonów i głośników. Wziął do ręki jedną z kart pomiarowych, by na podstawie danych automatycznego pilota ogłosić nowe dane do wykonania manewru. W ciągu kilku minut nastawił odpowiednio dźwignie, nacisnął klawisze i guziki. Pozostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia manewru. Wykonujący dotychczas na stojąco te wszystkie czynności Kerulen zajął miejsce w fotelu dowódcy po otwartej stronie pulpitu w kształcie U.
W wielkim pomieszczeniu sterowniczym zapanowała teraz zupełna cisza. Tylko przy wytężonym nasłuchiwaniu można było uchwycić od czasu do czasu mocno przyciszony stukot pracujących niezmordowanie auto matów i ciągły brzęk formaksu, wbudowanego w tylną ścianę centrali. Dowódca przycisnął jeden z guziczków. Jasne oświetlenie pomieszczenia zmniejszyło się o trzy Czwarte. W panującym teraz półmroku tym wyraźniej uwydatniały się skale pilotronu i pulpitów pomocniczych — nawigacyjnego, urządzeń napędowych, radiowego i radarowego — oraz pulpitów formaksu i helikonu, oświetlone zielonkawym, niebieskawym i czerwonawym światłem. Co do ludzi w skafandrach — widać było jedynie ich sylwetki. Kerulen obrócił się ku drugiemu skrzydłu pulpitu U i nacisnął klawisze wielkiego ekranu i kamer zewnętrznych.
Ten ekran zajmował dużą część ściany szczytowej pomieszczenia sterowniczego. Pięć metrów szeroki i około dwóch metrów wysoki, połączony był z sześcioma grupami kamer telewizyjnych wbudowanych w zewnętrzne opancerzenie statku na dziobie, na rufie i po bokach rakiety.
Wielki ekran rozjaśniał się powoli. Ukazał się astronautom Wszechświat w całej swej czarnej nieskończoności. Nad tą przepaścią ścieliły się jak welon miliardy iskierek dalekich i najdalszych gwiazd.