Niebezpieczną misję można było rozpocząć. Bardzo ostrożnie Bacos torował sobie drogę przez zrujnowane konstrukcje w miejscu załamania statku, rozłączał przewody kablowe reaktora atomowego i urządzeń napędowych. Najtrudniejsze było jednak dostanie się do środka rakiety. W żadnym wypadku nie mógł dopuścić do uszkodzenia skafandra kosmicznego przez, ostre kanty popękanych płyt i rozdartych krzyżulców i wręgów. Najmniejsza dziura czy nawet rysa na skafandrze spowodowałaby szybki spadek ciśnienia. Kosmonauta udusiłby się z braku tlenu.
Bacos był rad, kiedy osiągnął wreszcie centralny korytarz. Teraz mógł się poruszać szybciej. Znajdował się w stanie nieważkości i czuł się trochę jak nurek płynący przez statek zatopiony na dnie morza. Przedostawał się zygzakiem przez dalsze korytarze. Nie było to łatwe — jeden nieostrożny ruch, a już tam, gdzie była jego głowa, znajdowały się nogi. Zgasił silną latarkę kieszonkową; teraz wystarczyło światło lampy czołowej.
Ktoś, kto by nie wiedział o katastrofie, której uległ statek, mógłby przypuszczać, że załoga leży za drzwiami kabin, pogrążona w głębokim śnie, przy zgaszonych światłach, i że wszystko jest w najlepszym porządku. Nieliczne przedmioty umieszczone w korytarzach — małe stoliki, obrazy, rzeźby — były na swoich miejscach.
Kilka foteli i doniczek wisiało jednak nieruchomo pośrodku korytarza, w którym był teraz. Musiał je delikatnie odsuwać na bok bądź też prześlizgiwać się koło nich. Jeden fotel na przykład zawisł nogami ku sufitowi i trwał tak nieruchomo na wysokości oczu człowieka. Bacos dotknął obicia fotela — rozpadło się w pył w mgnieniu oka. Rośliny, zdobiące niegdyś korytarz, od dawna zniszczały pod wpływem zimna.
Osiągnął wreszcie szarą ścianę ochronną, dzielącą od reszty statku tylną, piątą jego część — ogon, w którym mieściły się urządzenia napędowe z atomowymi producentami energii. Korytarz rozgałęział się tu pod kątem prostym w lewo i w prawo, wiodąc wzdłuż ściany ochronnej. Bacos poszedł w lewo.
Dziesięć metrów za rozwidleniem powinien być szyb kablowym gdzie zbiegały się wszystkie przewody, wiodące przez ścianę ochronną do ogona statku. Przedtem jednak przewody te przechodziły przez szafę rozdzielczą.
Bacos przysunął się do tej szafy i otworzył ją. Musiał teraz ostrożnie porozłączać wszelkie drogi prądu, wszelkie mostki i kontakty. Trzeba to było zrobić bardzo zgrabnie, by w przewodach, w których mógł jeszcze krążyć prąd elektryczny, nie powstała iskra. Oddzielał kolejno jeden kontakt po drugim, aż wreszcie zaczął usuwać kable grubości ludzkiej ręki, wychodzące ze „ściany ochronnej. One zaopatrywały cały statek w energię. Skończywszy, Bacos głęboko odetchnął.. Zadanie było wykonane.
Nagle coś go niemile uderzyło, poczuł ciarki na plecach. Coś w jego otoczeniu uległo zmianie. W pierwszych sekundach nie zdawał sobie sprawy, co to takiego. Nie ruszał się, tylko wolno odwrócił głowę. Tam, gdzie przy sztucznej sile ciążenia powinna być góra, sufit, ujrzał długi łańcuch świateł. Płonęły wzdłuż całego korytarza w odległości około trzech metrów jedno od drugiego.
Bacos otrząsnął się ze strachu, niemal śmiejąc się w duchu z samego siebie. Przecież powinien się był z tym liczyć, że z chwila przecięcia ostatniego dopływu energii włączy się samoczynnie źródło prądu awaryjnego! Prąd ten powstał z baterii i urządzeń chemicznego wytwarzania energii, rozmieszczonych po całym statku. Gdyby w korytarzu było powietrze, światło awaryjne mogłoby się rozproszyć po pomieszczeniu i Bacos znalazłby się nagle w pełnym blasku. W obecnej sytuacji widział tylko żarzące się żarówki.
Teraz astronauta zwrócił uwagę na to, że lampa ostrzegawcza przy jego hełmie, wskazująca na istnienie radioaktywności, rozżarzyła się lekko, napełniając wnętrze hełmu czerwonawym blaskiem. Zajęty rozdzielaniem połączeń kablowych, nie spostrzegł tego dotychczas. Skąd bierze się ta silna radioaktywność? Czyżby w ścianie ochronnej powstała szczelina? Rzucił wiązkę promieni ze swej lampki kieszonkowej na ścianę i zaczął ją oświetlać.
Parę kroków za szafą rozdzielczą promień padł na ciemny, okrągły otwór. Był to szyb awaryjny, wiodący do reaktora.
Gruba pokrywa pancerna była szeroko otwarta. Za ścianą ochronną musiał być człowiek. Prawdopodobnie naraził on życie, by ratować innych. Ale chyba meteoryt był szybszy; trafił w statek, zanim udało się naprawić uszkodzenie. A zatem uszkodzenie reaktora pozbawiło statek możliwości manewrowania — wnioskował Bacos.
Podszedł do otworu. Z każdym krokiem blask czerwonej lampy ostrzegawczej był mocniejszy. Bacos rzucił snop światła w głąb ciasnego tunelu. Tunel był pusty. Lampa, świeciła teraz jaskrawym światłem. Kosmonauta cofnął się szybko. Promieniowanie było tak mocne, że nawet skafander kosmiczny nie stanowił dostatecznej ochrony.
Bacos zostawił szyb awaryjny otwarty. Chciał zostawić wszystko tak, jak zastał. Z pewnością na statku znajdzie się jeszcze więcej dowodów na to, jak dzielnie załoga broniła się przed zagładą.
Poruszał się jak lunatyk, szukając ostatnich śladów życia.
Niemal we wszystkich korytarzach widmowo płonęło światło awaryjne. Przedostał się do części mieszkalnej; większość kabin była zamknięta. Może znajdowało się w nich jeszcze hermetycznie zamknięte powietrze, ale żyć tam już nikt nie mógł — od dawna wyczerpałby się tlen i środki żywnościowe.
Tylko dwie kabiny stały otworem. Prawdopodobnie ich mieszkańcy, zaskoczeni katastrofą, pobiegli d sterowni, pozostawiając nie zamknięte drzwi. Ale Bacos nie ważył się wejść do otwartych kabin; nawet nie chciał rzucić okiem do wnętrza. Nie dlatego, by się bał widoku trupa; obawiał się wrażenia, jakie mogły na nim wywrzeć rozmaite drobiazgi świadczące o ostatnich chwilach dawno nieżyjących ludzi.
Otwarta książka, nie dokończony rysunek, nie zamknięta szafa czy stojące na podłodze buty — to wszystko uprzytomniłoby mu okropność zagłady tego statku.
Zdecydował się opuścić część mieszkalną i przedostać się do laboratoriów i technicznych sekcji rakiety. Włączył magnesy u butów, co ułatwiało poruszanie się. Powinien był już dawno to zrobić. Unoszenie się w górze było znacznie bardziej wyczerpujące, niż przypuszczał.
Przemierzając statek mocno uderzał teraz o podłogę swymi ciężkimi butami, wyposażonymi w żelazne płyty. Takie kroki powinny rozbrzmiewać w całej rakiecie, a jednak nie słychać było najlżejszego dźwięku. Akustyczna martwota tego świata, któremu brakło powietrza do rozprzestrzeniania się fal dźwiękowych, czyniła sytuację jeszcze bardziej niesamowitą.
Bacos dotarł do sekcji laboratoriów. Znów długi korytarz, tym razem prosty, z drzwiami w równych odstępach po obydwu stronach. Światło kieszonkowej lampki prześlizgiwało się po napisach „Laboratorium astrobiologów”, „Laboratorium promieniowania korpuskularnego”, „Laboratorium chłodnicze nadbadań”, „Laboratorium chłodnicze dla badań nadciekłości” i tak dalej.
— Przypadkowo promień światła zatrzymał się na jednym z głośników, zamontowanych wszędzie na statku w ścianach pomieszczeń i korytarzy. Niegdyś przenosiły one informacje radia pokładowego z centralnej, sterowni. Kurz, który nagromadził się tam w ciągu lat, wibrował i unosił się w postaci obłoczków. Bacos skierował światło na następny głośnik; to samo.
Zastanowił się. Czyżby z głośników wydobywały się dźwięki? Ludzki głos? Czyżby poza nim była jeszcze jakaś żywa istota na wraku? Przycisnął hełm do głośnika, by drgania elektryczne mogły przenieść się przez membranę jako fala akustyczna.