Cofnął się przerażony — rzeczywiście usłyszał dźwięki. Wprawdzie niewyraźne, przerywane trzaskami, ale niewątpliwie był to głos ludzki. Raz jeszcze przytknął hełm do głośnika. Głos mówił coś lub wołał. Mimo największej uwagi Bacos nie mógł jednak wyłowić treści.
Pobiegł co sił. Mówiący mógł być tylko w centralnej sterowni, za załamaniem, w drugim skrzydle V. Musiał tam dotrzeć. Daleko nie zaszedł. Zatrzaśnięte drzwi zatarasowały mu drogę. Prawdopodobnie zamknęły się automatycznie w momencie zderzenia z meteorytem. Próbował je wyłamać. Bezskutecznie.
W drzwiach na wysokości oczu był wizjer z pancernego szkła, zasłonięty stalową blachą paromilimetrowej grubości. Bacos odsunął tę przykrywę.
Oślepiło go pełne, jasne światło. Mimo woli opuścił zasłonę judasza. To światło za zamkniętymi drzwiami, było najbardziej niespodziewanym odkryciem na wraku. Znów uniósł zasłonę, odchylając głowę w bok, tak by widzieć nie będąc jednocześnie oślepionym.
Ale nic nie zobaczył.
Szkło pancerne z drugiej strony drzwi było obite.
Zdumiał się. Pozwalało to przypuszczać, że za drzwiami w korytarzu, a może też w pobliskich pomieszczeniach, cyrkulowało ogrzewane powietrze, przesycone wilgocią, która w postaci pary wodnej opadała na mocno przechłodzone drzwi grodziowe. Znaczyłoby to, że światło, powietrze i ciepło zostały sztucznie wyprodukowane przez członków załogi, którzy przeżyli.
W jakim celu? — zastanawiał się Bacos. — Jeśli nawet ci, którym udało się przeżyć katastrofę, wycofali się za te drzwi grodziowe i stworzyli w kilku pomieszczeniach warunki umożliwiające życie, to i tak od dawna już musieli być martwi. Nawet największe zapasy żywności kiedyś się skończą. Czyżby jednak mimo wszystko żyli tam ludzie? A może urządzenia, wytwarzające światło, ciepło i regenerujące powietrze — raz uruchomione — działają nieprzerwanie przez całą wieczność? Instalacje półprzewodnikowe rzeczywiście były w stanie przetwarzać przez czas nieograniczony kosmiczne promieniowanie i światło odległego Słońca.
Paro Bacos rękami i nogami zaczął dobijać się do drzwi. Potem przycisnął do nich hełm. Czekał, mając nadzieję, że usłyszy odpowiedź. Daremnie — cisza. I znów zaczął walić okutymi butami w drzwi, i znów słuchał. Żadnej odpowiedzi.
Jedynymi znakami były — jak przedtem — obite szkło i światło padające przez wziernik. Ale to światło nie zdradzało niczego; płonęło tylko swym rozrzutnym i bezsensownym blaskiem.
Sporo czasu stracił jeszcze Bacos próbując odkryć ślady życia za drzwiami. Już od trzech godzin był we wraku. Przypomniał sobie, że dawno już powinien przesłać jakąś wiadomość na ŁA-408. Trzeba wracać. Właściwie wykonał już swoje zadanie.
A ten głos? Nieufnie popatrzył na pobliski głośnik, który już nie wibrował. Mimo to Bacos postanowił udać się jeszcze do centralnej sterowni. Ruszył, szukając innego przejścia.
Wkrótce je znalazł, a przedostawszy się do drugiej części rakiety znów rzucił w Kosmos kapsułkę. Tym razem świeciła zielono. Znaczyło to, że wszystkie kable są rozłączone, że niebezpieczeństwo minęło, a on sam jest w dobrym zdrowiu, i że można znów nawiązać kontakt radiowy.
Włączył swoją krótkofalówkę, by złożyć pierwszy meldunek.
Czekając na połączenie zaświecił w głąb korytarza, którym miał zamiar dotrzeć do sterowni na dziobie statku. W tej części rakiety nie włączyło się oświetlenie alarmowe, wszystko tonęło w ciemnościach.
Oświetlił podłogę i zdumiał się: ujrzał ślady! Niestety cieniutka warstewka kurzu nie pozwalała domyślić się ich pochodzenia ani ustalić, czy wiodą z korytarza w przestrzeń, czy też do wnętrza statku i jak dawno je pozostawiono. Bacos z miejsca zdecydował się to sprawdzić. Siad prowadził obok centralnej sterowni do dzioba i tu się nieoczekiwanie urywał. Bacos zawahał się. Zapewne istota, która pozostawiła ślad, podobnie jak początkowo on sam, odbyła dalszą drogę unosząc się.
To nie może być mój własny ślad — pomyślał — ponieważ byłem w drugim skrzydle V. Nie może to być również nikt z ŁA-408, gdyż stamtąd mogli wyruszyć dopiero po zielonej rakiecie, czyli dwie minuty temu.
Szedł dalej wśród ciemności korytarza i tylko światło kieszonkowej latarki pokazywało mu drogę. Dotarł do komory wyrzutni u dzioba rakiety i stwierdził ze zdziwieniem, że wrota śluzy są szeroko otwarte. Mała rakieta rozpoznawcza wysunięta była do przodu, między skrzydłami wrót, i wystawała dyszą w Kosmos o dwa metry ponad rampę startową. Zdumiał się jeszcze bardziej stwierdziwszy, że rakieta była mocno spojona z rampą.
— Hamowali, by ominąć meteoryt. Użyli rakiety jako awaryjnego zespołu napędowego — usłyszał cichy głos.
Bacos zdrętwiał. Promień jego lampki przeciął ciemność i ukazał krępą, okutaną postać. O mało co nie upuścił lampy; zmiękły mu kolana. Niepewnie cofnął się o parę kroków, ze wszystkich sił próbując utrzymać równowagę.
— Ależ, Paro, to przecież ja, Kioto — powiedział głos w hełmofonie.
Bacos usiadł na rampie startowej, zrobiło mu się słabo.
— Wybacz, powinienem był pomyśleć, że spodziewałeś się tu znaleźć tylko trupy — powiedział Kioto zbliżając się powoli.
Bacos z rezygnacją machnął ręką.
— Już dobrze, w porządku.
— Czemu tak długo się nie zgłaszałeś i nie rzucałeś zielonego światła? — zapytał pilot z wyrzutem. — Myślałem, że coś ci się stało, byłem już bardzo niespokojny. Godzinami nie mieliśmy żadnej wiadomości od ciebie. Zbliżyłem się jeszcze bardziej „Kolibrem” i przybyłem ci na pomoc. Szukałem cię w całej rakiecie. Przy szafie rozdzielczej cię nie zastałem, ale robota była już wykonana. Nawet światło awaryjne się paliło. To po prostu przypadek, że się tu spotykamy.
Bacos milczał, wciąż jeszcze odczuwał gwałtowne bicie serca. W pierwszej chwili pomyślał, że mówi do niego jeden z rozbitków. Pod wpływem strachu nie uświadomił sobie bezsensu tego przypuszczenia. Ale w gruncie rzeczy nie może mieć Yokohacie za złe tej troskliwości, raczej powinien mu być wdzięczny.
— Czy mówiłeś tu przez radio pokładowe?
— Czyżbyś mnie słyszał i zrozumiał? — odpowiedział zdumiony Kioto pytaniem.
— Nie, ale zauważyłem przypadkowo, jak kurz wibruje na głośnikach.
— Ach, tak. Rzeczywiście, mówiłem przez mikrofon, nie spodziewając się zresztą, by radio pokładowe mogło działać — odpowiedział Kioto.
— Byłeś zatem w sterowni? I co?
— Tam na pewno wszyscy zginęli na miejscu w momencie zderzenia z meteorytem. Same zgliszcza.
Przez chwilę obaj milczeli, Bacos patrzył przez otwartą komorę wyrzutni w gwiezdny ocean.
— Musimy poinformować ŁA-408 — przypomniał Kipto.
Bacos chyba nie usłyszał. Siedział jak przedtem nieporuszenie. Czy tak samo zginął przed ośmiu laty w Kosmosie mój przyjaciel? — dręczyło go pytanie. — A może to właśnie jest wrak ich statku? Tamta rakieta nosiła nazwę „Baalbek”. Statek nadawczy „Baalbek” został tak nazwany na cześć słynnych tarasów w gwiazdozbiorze Oriona, które ze swymi tytanicznymi prostopadłościanami trzy tysiące lat przed naszą erą, a zatem w najwcześniejszej starożytności, posłużyły nieznanym Astronautom z jakiegoś dalekiego systemu słonecznego za pole startowe. Kioto musi mi powiedzieć, czy ta zaginiona rakieta, w której siedzę, to „Baalbek”. Powinien wiedzieć, ponieważ był w sterowni. A w sterowni każdej rakiety na ścianie frontowej wytłoczona jest złotymi literami nazwa.
Bacos bał się zadać to pytanie, ale w końcu przemógł się.
— Kioto! Jak nazywa się…? — nie dokończył.