Minęło kilka minut. Statek przeszył ostrzegawczy dźwięk dzwonka. Był to znak, że pilotron za kilka sekund rozpocznie zmianę kursu.
W podźwięk dzwonka ostrzegawczego wpadł przytłumiony szum i warkot. Napęd atomowy zaczął działać. Dysze sterownicze na burcie zaczęły naciskać na rakietę w jednym kierunku, zmieniając jej położenie we Wszechświecie. Dziób statku pochylał się coraz bardziej. Nieruchomy zazwyczaj świat gwiezdny zaczął się powoli przesuwać na wielkim ekranie. Jasne, dobrze widoczne gwiazdy z dolnej części ekranu przesunęły się ku środkowi, wędrowały dalej, aż wreszcie zatrzymały się przy jego górnym krańcu. Ale już w minutę później jasne gwiazdy z pierwszego planu wykonały drogę odwrotną, zaczęły spływać z góry, aż zajęły swe poprzednie miejsce w dolnej części ekranu.
Rakieta wróciła do dawnego położenia. Pierwsza część manewru była wykonana. Statek wyrównał liczące dziesięć tysięcy kilometrów odchylenie od płaszczyzny ekliptyki, znajdując się tym samym na teoretycznie przyjętej tarczy, na której raz w ciągu roku Ziemia okrąża Słońce. Dla lepszej orientacji nawigatorów statków kosmicznych przedłużono w myślach tę tarczę poza średnicę Ziemi aż do granic Systemu Słonecznego.
Mężczyźni, z pogotowia uważnie śledzili poruszenia wskazówek na przyrządach, porównując dane z mi na taftach pomiarowych.
— Wartość mierzona prawidłowa — zameldował nawigator. Identyczne meldunki przekazano komendantowi z pozostałych pulpitów. Oznaczało to zgodność wszystkich poprzednio obliczonych przez formaks wartości mierzonych z rzeczywistymi.
Jedynie Rai Raipur zakomunikował od pulpitu radarowego:
— Cząsteczki 20:27. Tendencja wzrastająca.
Z meldunku tego wynikało, że wzrosła nieco ilość kurzu kosmicznego — mikrometeorytów o średnicy kilku tysięcznych milimetra. Aparatura pomiarowa, rejestrująca uprzednio na minutę dwadzieścia zderzeń statku kosmicznego z mikrometeorytami, wykazuje obecnie dwadzieścia siedem zderzeń. Mimo to wskazówka była jeszcze znacznie poniżej linii ostrzegawczej. Wskutek znikomej masy mikrometeoryty nie potrafiły przebić zewnętrznej powłoki rakiety.
I znów pilotron zakomunikował dzwonkiem o początku następnego manewru. Wielkim łukiem skierował statek w lewo, ku pięćset dwudziestemu kręgowi słonecznemu, a zatem na kołowy tor lotu, w odległości pięciuset dwudziestu milionów kilometrów od Słońca. Jasne gwiazdy z pierwszego planu powędrowały teraz powoli z lewa na prawo przez wielki ekran. Natomiast z lewej części ekranu ukazały się nowe gwiazdy, które również przewędrowały przez ekran i zniknęły po jego prawej stronie. Nawigator wstał i podszedł do dużego stołu, na którym rozłożono mapy gwiezdne, dokładnie porównując mapy z obrazem na ekranie, aż wreszcie znalazł zajęcie przy umocowanym rzutniku, o położenia ustalonym w stosunku do osi statku i skierowanym na ekran telewizyjny. Z kasety, zawierającej mikrofilmy całego gwiezdnego katalogu, wyjął określoną klatkę ze zdjęciem strefy równikowej nieba i włożył ją do rzutnika. To zdjęcie należało w tej chwili wyświetlić na ekranie telewizyjnym.
W kwadrans po rozpoczęciu drugiego manewru Kerulen włączył radar dziobowy na drugi ekran telewizyjny. Czujne oko radarowe rakiety wykryłoby nieznane ciało na jej kursie i ogłosiłoby alarm. Dowódca w napięciu czekał na tę chwilę. Miał zamiar poddać załogę, a zwłaszcza czworo nowicjuszy małemu egzaminowi.
Dla pewności zablokował helikon, miotacz promieni. W ten sposób statek chwilowo wprawdzie był bezbronny wobec meteorytów, ale na wypadek nieoczekiwanego spotkania była możliwość ucieczki przy pomocy pilotronu. Niebezpieczeństwo zderzenia zmniejszyło się również dlatego, że statek leciał teraz w tym samym kierunku co strumień meteorytów, a więc w kierunku zgodnym z ruchem okrężnym systemu słonecznego. Wskutek blokady helikonu obrona automatyczna nie mogła działać, co zapewniało bezpieczeństwo rakiety ŁA-417, w której kierunku lecieli.
Nie przewidując niespodzianek nawigator uważnie obserwował wielki ekran. Gwiazdy przesuwały się teraz po nim nieznacznie, ledwie dostrzegalnie. Łuk, który rakieta zataczała we Wszechświecie, zbliżał sieć końca.
Od środka górnej krawędzi ekranu aż do jego dolnego prawego rogu ciągnął się szeroki, błyszczący pas Drogi Mlecznej. W górnym prawym rogu, w gwiazdozbiorze Liry, błyszczała jasno gwiazda Wega. Nie tak jeszcze jasno, lecz jednak wyraźnie wyłaniając się z matowego blasku gwiezdnego oceanu, błyszczały rozrzucone po całym ekranie takie gwiazdy, jak Atair — w gwiazdozbiorze Orła, Sirra — w gwiazdozbiorze Andromedy, Scheat — w Pegazie i Fomalhaut — w gwiazdozbiorze Południowej Ryby.
Minęło dziewiętnaście z dwudziestu minut i czterdziestu dwóch sekund koniecznych do wykonania manewru wprowadzającego statek na pięćset dwudziesty krąg słoneczny. Nawigator włączył rzutnik skierowany na oś statku celem optycznego sprawdzenia ostatecznego kursu. Obraz na ekranie został zupełnie zmącony. Wszystkie gwiazdy widać było podwójnie. Ale powoli zaczęło wszystko wracać do normy. Z sekundy na sekundę następowała synchronizacja obydwu obrazów — telewizyjnego i z projektora. W momencie gdy nałożyły się jeden na drugi, osiągnięto pięćset dwudziesty krąg kosmiczny.
Nagle nawigator zdumiał się. Zmarszczył czoło spoglądając zdziwiony na ekran. Lewą stroną ekranu przesuwała się bardzo jasna gwiazda, nie należąca do tego gwiazdozbioru. Ta jasna nieznajoma znajdowała się przy znanej gwieździe G 77 w pobliżu galaktycznego bieguna południowego. To było przecież niemożliwe!
W tej samej chwili zadźwięczały automatyczne dzwonki alarmowe radaru, ostrzegając statek przed meteorytami. Astronauci błyskawicznie zapięli pasy bezpieczeństwa.
Kerulen uważnie obserwował swoich towarzyszy.
Rai Raipur bronił się przed narastającym strachem. Mimo woli zacisnął szczęki. Oczy zwęziły mu się do szpar. Oderwał wzrok od wielkiego ekranu i spojrzał na instrumenty. Odległościomierz radaru przesunął się na skali w prawo i oscylował przy sześćdziesięciu tysiącach kilometrów. Przed oczyma stanął mu obraz jego towarzyszki życia Intry. Widział jej oczy o długich rzęsach, jej surowo do tyłu zaczesane czarne włosy, brunatną twarz i smukłą postać w obszernym, otulającym odzieniu jego indyjskiej ziemi ojczystej.
Znów wróciła do jego wiadomości liczba sześćdziesiąt tysięcy. Opanowawszy się zakomunikował ją półgłosem innym. Odległość ich statku od echa radarowego zmniejszała się wolno. Przy obecnej szybkości statek kosmiczny znalazłby się w pobliżu obiektu radarowego nie wcześniej niż za trzydzieści pięć minut. Rai Raipur zaczął odczytywać na swych instrumentach poszczególne dane dotyczące kierunku, szybkości, wielkości i kształtu tego obiektu. Twarz jego wyraźnie poweselała.
Oulu Nikeria, matematyk, wiercił się w swym obrotowym krześle przy formaksie. Wyglądał — duży, mocny, lekko pochylony do przodu, z rękami przyciśniętymi do poręczy — jakby gotował się do skoku. Jego oczy spoczywały pytająco na twarzy dowódcy wyrazając gotowość natychmiastowego wykonania rozkazu. Ta gotowość ustąpiła zdumieniu. Dowódca siedział wygodnie i spokojnie, z nieporuszoną twarzą, w fotelu przy pilotronie. Oulu z natężeniem wsłuchiwał się w lekki szum formaksu. Ale również mózg elektronowy nie zmieniał zwykłego dźwięku. W chwili niebezpieczeństwa to urządzenie matematyczne, sprzęgnięte z pilotronem, musiałoby — na skutek gwałtownie wzrastającej fali operacji rachunkowych — głośno zabrzęczeć.
Gdy zabrzmiał sygnał alarmowy, dwoje rąk podskoczyło przy pulpicie siłowniczym. To inżynier atomowych mechanizmów napędowych, Arab Salama el Durham, chciał instynktownie obrócić dźwignię dysz hamujących. Wpół drogi jednak opuścił ręce. Uświadomił sobie, że pilotron wraz z mózgiem elektronowym już dawno, w ułamku sekundy, zdecydowałby i zareagował w porę. Inżynier nawet nie zapiął szerokiego pasa, który miał go ustrzec przed wyrzuceniem z fotela przy zahamowaniu. Było mu wszystko jedno. Znowu uległ atakowi letargu.