W chwili gdy rozległ się dzwonek alarmowy, nawigator pomyślał: echo radarowe to przecież pole odbite od ŁA-417. Mimo woli uśmiechnął się. Nowy nieznajomy przy gwieździe G 77 nie był więc w ogóle żadną gwiazdą, lecz wmiksowanym w obraz telewizyjny refleksem radarowym jakiegoś dość dużego bądź też zawierającego dużo metalu ciała we Wszechświecie. Tym ciałem musiał być ŁA-417, statek kosmiczny, który mieli zluzować.
Tymczasem na dużym centralnym ekranie oba obrazy nałożyły się na siebie.
— Rakieta wprowadzona w krąg pięćset dwudziesty. Nowy kurs jest dokładny — zameldował nawigator zupełnie spokojnym głosem, po czym wyłączył rzutnik.
Kerulen podziękował za meldunek. Zadowolony był z obserwacji dokonanych w chwilach rzekomego niebezpieczeństwa. Nikt z jego ludzi w pomieszczeniu sterowniczym nie zawiódł przy próbie. Nikt nie działał pod wpływem pierwszego strachu — nerwowo, pośpiesznie, bez zastanowienia. Reagowali każdy na swój sposób: po ludzku, z opanowaniem, z silną wolą. Mógł im zaufać i mógł na nich polegać. Jedynie El Durham sprawiał mu kłopot. Nie uszło uważnemu spojrzeniu dowódcy, że Arab siedział w fotelu z nie zapiętym pasem.
Axel Kerulen nachylił się nad mikrofonem radia pokładowego.
— Alarm odwołany! Alarm odwołany! Obiekt radarowy zidentyfikowany jako ŁA-417. Obiektem radarowym jest Łowca Asteroidów 417.
Filitra Goma opuściła Pomieszczenie Etyki przed rozpoczęciem manewru. Poszła do swojej kabiny, zamierzając napisać kilka listów do rodziców, brata i siostry. Jeszcze nie przezwyciężyła do końca strachu przed meteorytami. Doświadczonemu i roztropnemu Paro Bacosowi niezupełnie udało się rozproszyć jej obawy. Ale ufała, że listy i myśl o domu dobrze jej zrobią i pomogą wyzbyć się uczucia niepewności. Listy miały za pośrednictwem wracającej do domu rakiety ŁA-41T dotrzeć do bazy na Marsie, stamtąd na Ziemię, do Południowej Ameryki. Za dwa miesiące ojciec i matka otrzymają w swoim domku przy wodospadach Iguassu własnoręcznie przez nią napisane pozdrowienia; za dwa miesiące chciała — nieosiągalnie daleka — spędzić chwilę wśród swych najbliższych.
Filitra mogła oczywiście skorzystać z radiowej poczty kosmicznej, ale wiedziała, że w ciągu najbliższych dziesięciu miesięcy będzie miała jeszcze nieraz okazję to uczynić. Natomiast okazja przekazania odręcznego listu może się nie powtórzyć.
Postanowiła posłużyć się tą tradycyjną formą wymiany myśli. Lubiła ten zwyczaj minionych wieków. Taki list był czymś, co żyje i nie traci ciepła mimo lotu przez pustynię Wszechświata. Również na Ziemi list pisany ręcznie wydawał się jej klejnotem w porównaniu ze zwykłymi listami, mówionymi do dyktafonu.
Mimo że ód dawna istniały już do prywatnego użytku takie techniczne urządzenia, jak dyktafon i skryptofon, to jednak wiele ludzi na Ziemi nadal ceniło ręcznie pisane listy. Najczęściej wymieniali je ludzie sobie bliscy, a świętą regułą były ręcznie pisane liściki między zakochanymi.
Filitra Goma szła przez długi centralny korytarz statku. Ciągnął się on od głównego stanowiska dowódcy w przedniej części pojazdu przez cztery piąte kadłuba aż do grubej ściany ochronnej przed ostatnią częścią rakiety. Z korytarza można było dojść zarówno do kabin mieszkalnych, jak i przeznaczonych na wypoczynek, do laboratoriów i pozostałych pomieszczeń do pracy, do urządzeń technicznych, warsztatów czy magazynów, słowem — do wszystkich zakamarków statku. Jedynie pomieszczenie za ciężką, szarą ścianą ochronną przy końcu korytarza było niedostępne. Mieściły się tam silniki atomowe; wejście do tej części statku było możliwe tylko przy zachowaniu specjalnych środków bezpieczeństwa i wedle ściśle określonych zasad. W ścianie ochronnej mieścił się ciasny szyb włazowy, umożliwiający dojście na wypadek konieczności.
Korytarz centralny nie był ani prosty, ani monotonny, bynajmniej nie przypominał tunelu z drzwiami w równych odstępach. Za radą psychologów inżynierowie porobili spiralne zakręty, schodki, galeryjki, górne przejścia, załomy i nisze. Jeszcze bardziej urozmaicały go liczne efekty świetlne, barwy, wzory ścienne, rośliny, rysunki i obrazy, małe rzeźby i inne elementy plastyczne.
Filitra dotarła do kolistego basenika z małą fontanną i przystanęła. Miniaturowy wodotrysk zapraszał do zatrzymania się. Mieniące się strumyki były jak gdyby cząstką ojczyzny — ucieleśniały deszcze, górskie źródła, rzeki i potężne fale oceanu. Filitra jednak opanowała się i poszła dalej. Groziło jej, że ze strachem stowarzyszy się nostalgia, a do tego nie wolno było dopuścić.
Weszła po schodach wiodących do dwóch pomieszczeń mieszkalnych, z których każde składało się z dwóch obszernych kabin. Jedno pomieszczenie należało do niej, drugie nie było jeszcze zamieszkane; przeznaczono je dla naukowca, który miał przyjść z ŁA-417 po zluzowaniu tego statku przez ŁA-408.
Dotarłszy do kabiny Filitra nacisnęła guzik w ścianie. Hermetycznie zamykane drzwi otwarły się powoli i zamknęły bez szmeru, gdy dziewczyna weszła do środka. Również światło zapaliło się samoczynnie i świeciło do chwili, gdy Filitra włączyła przyćmione oświetlenie nad podgłówkiem tapczanu. Jak zawsze zdjęła suknię, umocowała ją w ściennej szafie i wyciągnęła się na tapczanie.
Miała teraz na sobie obcisły, czerwony, elastyczny kostium z syntetycznego materiału, przypominającego włochatą wełnę. Obok tapczanu wisiał, zgodnie z przepisami, tuż pod ręką, skafander bezpieczeństwa z maską tlenową. Ciepły, miękki trykot umożliwiał szybkie włożenie skafandra, gdyby zaszła konieczność natychmiastowego zabezpieczenia się przed elementarnymi skutkami awarii w Kosmosie, przed nagłym spadkiem ciśnienia, brakiem tlenu bądź promieniowaniem.
W czasie gdy statek dokonywał manewrów, Filitra leżała na tapczanie, by uporządkować myśli przed pisaniem listów. Bratu zamierzała przede wszystkim opisać bazę na Marsie i techniczne urządzenia rakiety. Siostrze, która była architektem wnętrz — wyposażenie Pomieszczenia Etyki, centralnego korytarza i kabin mieszkalnych.
Coś jednak przeszkadzało jej w rozmyślaniach. Jakaś siła ustawicznie spychała jej ciało w prawo. Prawdopodobnie rakieta zatacza teraz lewy łuk w kierunku łańcucha łowców asteroidów. Filitra wyciągnęła ukryty w materacu pas i zabezpieczyła się.
Ojciec powiedział jej przed odjazdem, że chciałby dowiedzieć się czegoś o ludziach, którzy będą wraz z nią zamknięci w małym światku rakiety. A matka chciała wiedzieć, co przedsięwzięto dla zapewnienia kosmonautom bezpieczeństwa. Matka nie powinna się martwić.
Nagle tok jej myśli przerwał gong alarmowy. Dziewczyna wzdrygnęła się. Nostalgia i strach pierzchły w obliczu nakazów chwili. Była posłuszna nakazom mózgu. Ręce mechanicznie jak we śnie wykonywały chwyty tyle razy przećwiczone na wypadek alarmu.
Błyskawicznie zwolniła przytrzymujący ją pas i kilkoma ruchami nałożyła skafander. Z maską tlenową przy pasku skoczyła do niszy w ścianie kabiny.
Musiała natychmiast udać się na posterunek przy urządzeniach w sekcji chemotechnicznej. Wąska nisza w ścianie nie miała podłogi. Filitra spuściła się po metalowym słupie do szybu. Piętnaście metrów niżej poczuła znów grunt pod nogami. Była w wąskim, może dwudziestopięciometrowym korytarzu, który przecinał oś podłużną rakiety przez chemotechniczną sekcję kadłuba. Z korytarza można było przez grodzie dotrzeć do poszczególnych cel sekcji. W każdej z cel umieszczono odpowiednie grupy maszyn. Były ta pompy z płynem chłodniczym, urządzenia do regeneracji powietrza i wyrównywania ciśnienia. Obowiązkiem Filitry było utrzymywanie w gotowości awaryjnych akumulatorów prądu i wytwornic oraz materiału plastycznego do uszczelniania na wypadek przecieków.