Profesor otworzył oczy. Wokół była ciemność. Tylko słaby blask gwiazd przenikał pancerne szkło dachu kabiny, tworząc wraz z oświetleniem skal płową poświatę. Powoli przywykały do niej oczy.
Rakieta wyprzedziła wielki statek kosmiczny, szybko zwiększając odległość. Mirsanow odwrócił się i spojrzał w tył. Ale statku już nie było widać, został daleko, daleko za nimi. Spojrzał na siedzącego obok nawigatora; trwał w bezruchu i wydawał się przejęty. Tylko Kioto Yokohata majstrował już coś w przyrządach. Robił to bardzo ostrożnie. Nie było łatwo w warunkach nieważkości w Kosmosie sięgnąć ręką tam, gdzie się chciało. Mała rakieta rozpoznawcza nie miała aparatury grawitacyjnej dla wytwarzania siły ciężkości. Wielokrotnie dłonie pilota wędrowały nieumyślnie ku dachowi kabiny. Mięśnie przywykły do działania z normalnym naprężeniem. Dlatego w obecnym stanie nieważkości wykonywały gwałtowne ruchy. Powoli, pór woli pilot zyskiwał jednak panowanie nad ciałem. Mirsanowowi i nawigatorowi było pod tym względem lżej, mogli siedzieć nieporuszenie. Przez dwie minuty pilot pozwolił rakiecie lecieć wprost przed siebie, nie korzystając z silników. Potem włączył napęd. Na wieżyczkę padł z tyłu białawożółty blask płomienia. Pilot ostrożnie uruchomił ster.
Mirsanow uważnie patrzył w gwiezdne niebo. Nie umiał stwierdzić, czy rakieta zbacza w prawo, czy w lewo. Ostrożnie, na tyle, na ile pozwolił pas bezpieczeństwa, profesor pochylił się, by móc spojrzeć na przyrządy zza pleców pilota. Wskazywały, że rakieta zbacza lekko w prawo.
— Tu „Koliber”, tu „Koliber”! Start z wyrzutni przebiegł prawidłowo, silniki działają. Zbaczamy w prawo, prosimy o promień prowadzący. — „Koliber” była to nazwa rakiety rozpoznawczej. Kioto Yokohata nawiązał łączność radiową z ŁA-408. Teraz potrzebny mu był radiowy promień prowadzący — niewidoczna nić, wzdłuż której mógł lecieć, by pewnie dotrzeć do celu.
— Halo, „Koliber”! Tu Franken na 408! „Koliber” leci prawidłowo, mam was w radarze. Promień prowadzący dany. Uwaga, wyliczam różnicę kursu: osiemnaście… dwanaście… dziewięć… siedem… cztery… trzy… dwa… dwa… jeden… jeden., jeden… zero.
Mirsanow wciąż jeszcze obserwował przyrządy zza pleców pilota. Widział, jak Kioto Yokohata steruje rakietą według uzyskanych wartości liczbowych i za pomocą miernika sygnału wiodącego naprowadza ją na ten promień. Co za radość była patrzeć na pilota, który z całkowitym spokojem oddawał się swoim zajęciom. Stapiał się z rakietą w jedność.
Mirsanow również wpatrywał się w miernik promienia, ekranik wielkości dłoni. Na ekranie zaznaczone były cztery koła i krzyżyk. Gdy głos Frankena w nośniku dźwięku wypowiedział „cztery”, ekran lekko rozświetlił się. Znaczyło to, że rakieta zbliża się do promienia prowadzącego. Przy „trzech” zajaśniało żółte zewnętrzne koło, przy „dwóch” kolejne — na pomarańczowo. Ostrożnie poruszając sterem pilot skierował rakietę na właściwy kurs. Przy „jeden” wewnętrzny krąg zapłonął czerwienią, a przy „zero” centrum ekranu zazieleniło się. To był dowód, że pilot prowadzi obecnie rakietę dokładnie wzdłuż promienia prowadzącego. Raz” tylko jeszcze zajaśniał na krótko czerwony pierścień, ponieważ Japończyk mimo wszystko zboczył nieco z kursu.
Radiowy promień prowadzący kierował rakietą pod ostrym kątem ku torowi lotu Łowcy Asteroidów 417. Daleko przed tym pojazdem promień przeciął mu drogę. Z chwilą osiągnięcia punktu przecięcia Yokohata powinien był zawrócić na promień prowadzący z ŁA-417, zahamować lot i czekać, aż statek ten dogoni rakietę rozpoznawczą i przyjmie ją w swój kadłub.
Po upływie jakichś dziesięciu minut zameldował się w nośniku dźwięku obcy głos.
— Uwaga, „Koliber”. Tu ŁA-417. Za trzydzieści sekund „Koliber” przetnie nasz tor lotu.
Kioto oczekiwał głosu radiowca z ŁA-417.
— Halo, 417, tu „Koliber”, jestem gotów.
Bardzo szybko wymieniono teraz liczby i dane dotyczące kursu celem kontroli przyrządów przed przelotem na nowy promień prowadzący. Mirsanow nie mógł już za tym nadążyć. Parametry, dane o różnicach Szybkości i przesunięciach kąta toru lotu wywołały w jego głowie kompletny chaos. Miał za mało doświadczenia w dziedzinie techniki pilotażu. Profesor podziwiał Kioto Yokohatę, któremu — jak się wydawało — ta plątanina liczb nie sprawia najmniejszych trudności.
Teraz patrzącym w ekran mogło się wydawać, że nawet radiolatarni wszystko się pokręciło. Zajaśniały wszystkie kręgi. Ale po chwili wśród błędnych światełek na opalizującej szybie wrócił porządek. Cztery pierścienie rozpadły się na półkola, przedzielone pionową kreską krzyża. Po lewej stronie kolory wędrowały od środka ku brzegowi, od zielonego poprzez czerwony do pomarańczowego i żółtego. Wskazywało to, że rakieta coraz bardziej zbacza z pierwszego promienia prowadzącego. Po prawej stronie było odwrotnie. Tam najpierw zaświeciło żółto zewnętrzne półkole, potem następne pomarańczowo i wreszcie błysnął zielony pół — pierścień.
Mała rakieta rozpoznawcza wróciła na nowy promień prowadzący i leciała teraz w dużej odległości przed Łowcą Asteroidów 417. Yokohata przełączył zespół napędowy na dyszy dziobowej i mocno zahamował, by statek kosmiczny mógł dogonić „Kolibra”. Po dwóch minutach szybkość o tyle zmalała, że wielki pojazd zaczął się szybko zbliżać.
Po krótkiej chwili znów usłyszano głos radiowca: — Uwaga, „Koliber”! 417 leci już tylko w odległości kilkunastu kilometrów za wami. Nasza szybkość wynosi 16,073 kilometra na sekundę. Zwiększcie nieco szybkość do 16,072 kilometra na sekundę.
Pilot zrobił, co mu polecono. Włączył dyszę w ogonie pojazdu i małymi pchnięciami zespołu napędowego wzmocnił szybkość. Ledwo rakieta uzyskała pożądaną szybkość, gdy kabinę z tyłu rozświetlił jasny snop światła z reflektora. Zbliżający się powoli statek kosmiczny szukał małej rakiety i kierował się wprost na nią. Reflektor zbliżał się coraz bardziej, aż wreszcie kilka metrów nad dachem kabiny ukazał się potężny dziób. Mocne uderzenie wstrząsnęło małym pojazdem i zaraz potem trzej kosmonauci znaleźli się w komorze wyrzutni w dziobie obcego statku.
Musieli chwilę zaczekać, aż zamknęły się za nimi hermetyczne wrota śluzy i pomieszczenie na powrót napełniło się powietrzem. Potem zapaliło się światło w suficie. Przybyli w dobrym zdrowiu na pokład ŁA-417.
Rozpięli pasy bezpieczeństwa, zdjęli skafandry i wyszli z kabiny.
Do pomieszczenia weszło kilku członków załogi Łowcy Asteroidów 417. Przywitano się serdecznie mocnymi uściskami dłoni i powszechnie przyjętą formułą: „Pozdrowienie naszej Ziemi”!
Mirsanowa, nawigatora i pilota zaprowadzono do dowódcy statku, którego spotkali już na korytarzu, wpół drogi. Dowódca ŁA-417 był zadziwiająco młody. Chyba nie miał więcej niż trzydzieści lat. Jednak jego umiejętności i osiągnięcia musiały być godne uwagi, skoro już w tak młodym wieku zawierzono mu statek kosmiczny.
Przywitał gości młodzieńczym uśmiechem. Bezceremonialnie wziął pod ręce nawigatora i pilota i poprowadził ich do ogólnego pomieszczenia, wyposażonego podobnie jak Pomieszczenie Etyki na. ŁA-408. Sala była pełna ludzi. Zebrali się tu wszyscy wolni od służby. Większość ubrała się świątecznie z okazji zmiany warty, pozostali zaś byli bądź w białych fartuchach laboratoryjnych czy szarych kombinezonach monterów, bądź też w zielonych kostiumach bezpieczeństwa. Przybyli tu bezpośrednio z posterunków pracy.