Śmierć Luthoffa nie wzbudziła szczególnych emocji w akwizgrańskim Inkwizytorium, każdy z inkwizytorów spodziewał się, że jest to jedynie kwestia godzin lub dni. I nie należy w tym wypadku szukać odpowiedzi na pytanie „czy?”, lecz tylko na pytanie „kiedy?”. Osiągnąłem już tutaj, co chciałem ale nie mogłem oczywiście ozdrowieć w cudowny sposób. Inkwizytorzy zwykle są ludźmi bystrymi oraz podejrzliwymi, a ja nie miałem zamiaru wystawiać tej podejrzliwości i bystrości na próbę. Zwłaszcza że leżąc w lazarecie, nie musiałem wstawać na nabożeństwa, dobrze mnie karmiono i dostarczano książki z biblioteki. Można więc powiedzieć, że spędzałbym całkiem przyjemnie czas, gdyby nie pamięć o wyznaniach usłyszanych od umierającego Luthoffa. I świadomość, że muszę z tymi wyznaniami coś zrobić. Wreszcie zdecydowałem, że czas powoli wracać do zdrowia. Trzeciego dnia po śmierci mego towarzysza wziąłem udział w mszy i zjadłem wieczerzę we wspólnym refektarzu, czwartego dnia lekarz stwierdził, że w zasadzie nie potrzebuję już jego opieki, i wróciłem do izby, w której wcześniej mieszkałem. Piątego dnia umówiłem się na mieście z Heinzem Ritterem.
– Nie chcieli mnie do was dopuścić – poskarżył się, kiedy tylko mnie zobaczył. – Że przepisy im niby zabraniają – w jego głosie usłyszałem całe mnóstwo pogardy dla tak głupiego prawa. – Nawet chciałem przemycić butelczynę, coby wam się nie ckniło.
– Może i właśnie dlatego nie wpuszcza się do chorych gości z miasta. – Uśmiechnąłem się.
– No to teraz najwyższy czas pójść się napić – zdecydował.
– Hola, hola, dopiero co wstałem z łoża boleści – powstrzymałem jego zapędy. – Ale mam do was inną Prośbę…
– Cóż takiego?
– W Akwizgranie jest zakład, w którym przetrzymuje się szaleńców. Czy nie tak?
– Ano tak.
– Wiecie gdzie?
– Coście tacy ciekawi, by zobaczyć dom dla obłąkanych? – spytał Ritter.
– Ktoś mnie prosił, bym sprawdził, czy nie zamknięto tu jego krewniaka – skłamałem.
– Módlcie się, żeby nie – parsknął dramaturg. – Bo nawet jeśli wszedł tam normalny, to na pewno normalny nie wyjdzie.
– Hm – mruknąłem tylko.
– Widziałem kiedyś taki dom przy klasztorze joannitów – rzekł. – I mnisi, trzeba przyznać, dobrze opiekowali się chorymi. Ale tutaj… – Machnął dłonią.
– Skąd wiecie?
– Potrzebowałem, tak jakby, przekonać się… – zmieszał się lekko, ale zaraz odzyskał rezon. – Pisałem dramat, w którym pojawiają się obłąkani – wyjaśnił – Chciałem na własne oczy zobaczyć, jak postępują, co mówią, rozumiecie: grymasy, ruchy, wszystko…
– I co? Byliście zadowoleni? Wzdrygnął się.
– Dajcie pokój. Sami zobaczycie, co i jak.
– Kto prowadzi ten dom skoro nie mnisi?
Spojrzał na mnie zamyślony.
– Wiecie nie przyszło mi do głowy zapytać… Ale skoro bogaci panowie fundują ochronki dla sierot, to czemu któryś nie miał ufundować zakładu dla obłąkanych?
– Zapewne macie rację – odparłem.
– Macie pomysły w taki piękny dzień – poskarżył się, kiedy już przeciskaliśmy się wśród ulicznego tłumu. – Nie żeby pójść na wino, pogwarzyć, pośpiewać albo odwiedzić jakieś zacne panienki, tylko zapragnęliście pooglądać sobie wariatów.
– Bywa – rzekłem i mimochodem złamałem palec złodziejowi, który próbował szperać mi przy pasie.
Ritter usłyszał wrzask i obejrzał się, ale nic nie zobaczył. Przeszliśmy dalej.
– To dawny magazyn wina – zawołał, przekrzykując tłum.
Nic mi to nie mówiło, gdyż nie znałem Akwizgranu lecz liczyłem, że poeta poprowadzi mnie właściwą drogą. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Posesja otoczona była drewnianym płotem, a na jej środku stał drewniany barak.
– Małe to coś – powiedziałem.
– Zakład jest w piwnicach – wyjaśnił. – Mówiłem wam przecież, że to był kiedyś magazyn wina. A gdzie trzyma się wino, jak nie w piwnicy?
Drzwi prowadzące do baraku były otwarte. Przy ułożonym na kozłach blacie siedziało dwóch zarośniętych mężczyzn, odzianych w brudne i poszarpane kubraki.
– Czego tu? – spytał jeden z nich opryskliwie.
– Doszły mnie słuchy, że wśród pacjentów jest krewniak mojego znajomego. Chciałbym obejrzeć ich cele.
Wyciągnąłem srebrną trzykoronówkę i rzuciłem ją na stół. Mężczyzna złapał monetę zręcznie w dwa palce.
– Czemu nie – burknął i wstał z miejsca. – Chodźcie no… panowie – dodał nieco uprzejmiej.
Otworzył drzwi prowadzące do ciemniej sieni. Zobaczyłem biegnące w dół strome schody.
– Jeśli macie pacjenta, którego ktoś rozpoznaje, to nie ma żadnych problemów, by go zabrać? – spytałem.
– Musi być zgoda rodziny. Chyba że nie ma rodziny. Wtedy zabierajcie sobie przyjaciela czy krewniaka, abyście tylko wspomogli zakład jakimś datkiem.
Zabrzęczał kluczami i zaczął mocować się z opornym zamkiem. Drzwi były solidne. Drewniane, ale wzmacniane żelaznymi sztabami.
– Dużo macie takich ludzi? Bez rodziny, bez przyjaciół? Niewiadomego pochodzenia?
Milczał chwilę, lecz nie dlatego, że nie chciał odpowiedzieć, tylko zapewne starał się zrozumieć moje ostatnie słowa. Wiedziałem, iż będzie starał się być pomocny, gdyż liczył przecież, że moja srebrna trzykoronówka miała w sakiewce jakieś siostrzyczki, które również mogą do niego trafić.
– Dużo – odparł.
– Słyszałem, że bracia jałmużnicy czasem wam pomagają…
– Ano – ożywił się. – Onegdaj zabrali takich trzech, coby ich wykurować.
– Udało się?
– Abo ja tam wiem. – Wzruszył ramionami.
Dostrzegłem, że Ritter bacznie mi się przygląda. Zastanawiałem się, czy już zrozumiał, że nie przyszliśmy tu w poszukiwaniu zaginionego krewniaka żadnego z moich przyjaciół.
Weszliśmy do piwnic i pierwsze, co mnie uderzyło to przeraźliwy smród. Ale zaraz potem usłyszałem krzyki, gdyż wariaci zorientowali się, że ktoś obcy pojawił się w ich świecie. Szedłem korytarzem, wzdłuż odgrodzonych kratami cel, a strażnik uprzejmie przyświecał mi pochodnią. Ritter miał rację, wzdrygając się na samo wspomnienie tego, co zobaczył w domu dla obłąkanych. Ci ludzie byli jak zwierzęta. Brudni, czasem nadzy i poranieni, wyjący, szarpiący kraty. Jakiś mężczyzna tłukł łbem w twardą posadzkę, inny siedział pośrodku celi i wznosząc twarz ku sufitowi, wył beznadziejnie, bez końca. Jakaś goła kobieta przylgnęła do metalowych prętów i zawodziła: „Weź mnie, weź mnie, weź mnie". Ktoś inny stał na czworakach i pożerał ochłapy z wyszczerbionej miski, a kiedy nas zobaczył, zawarczał niczym pies. Wściekłym, groźnym warkotem, budzącym się gdzieś w głębi gardła. Nagle, gdy mijaliśmy jedną z cel, do krat przypadł staruszek o wychudzonej twarzy i zlepionej brudem brodzie.
– Dostojny panie! – zawołał zupełnie normalnym głosem. – Jeśli wolno na słówko…
Zatrzymałem się.
– Jestem tu przez pomyłkę – powiedział żałosnym tonem. – Bardzo proszę mnie stąd wyciągnąć.
Obróciłem spojrzenie na strażnika. Ten uśmiechnął się pod wąsem.
– Na ulicach jest tyle bezbożnych kobiet, Robercie – powiedział. – Śmieją się do mężczyzn, chcą z nimi cudzołożyć, rozkładają przed nimi nogi…
– Zabiję je wszystkie! – głos starego człowieka zmienił się tak bardzo, że nie byłem w stanie go poznać. Teraz przesycony był obrzydzeniem, wściekłością i nienawiścią. – Rozetnę ich grzeszne ciała, wypruję z nich flaki, ukrzyżuję je żywcem… – słowotok zamienił się w bełkot.