Выбрать главу

Staruszek szarpał za kraty, a w jego oczach było już tylko czyste szaleństwo.

– Zamordował kilka dziwek – wyjaśnił strażnik. I Ale jest kuzynem jednego z rajców, więc zamknęli go u nas, nie stracili…

Doszliśmy do końca korytarza.

– Znaleźliście, panie, kogo szukacie?

Pokręciłem głową.

– Niestety. Możemy już wyjść.

Kiedy zamykał wzmacniane żelazem drzwi, postanowiłem wrócić do poprzednich pytań.

– Ci jałmużnicy, o których mówiliście. Przychodzą zabierają i już?

– Nie, panie. Wskazują, kogo chcą, no to trzeba go umyć, odziać, a wieczorem zabierają.

Wyjąłem z zanadrza złotego dublona, jedną z monet otrzymanych od Zaremby, i zakręciłem nim w palcach. Złoto zabłysło w świetle pochodni, a pożądanie tegoż złota zalśniło w oczach towarzyszącego nam mężczyzny.

– Kiedy tylko zjawią się, by kogoś zabrać, natychmiast dasz mi znać – rozkazałem. – Wtedy dostaniesz drugą taką monetę. Wyślesz posłańca do „Cesarskich Wygód” żeby poszukał mistrza Rittera i wręczył mu wiadomość. Zrozumiałeś?

– Sie wie, panie. – Wyszczerzył zęby w zadowolonym uśmiechu.

„Cesarskie Wygody” były zajazdem, w którym zatrzymał się Ritter, i wbrew nazwie nie był to wcale przybytek oferujący najwyższej jakości usługi.

– Być może przyszło by ci do głowy opowiedzieć komuś o naszej małej umowie. Nie rób tego. – Nawet nie zauważył sztyletu, którego ostrze oparłem mu na podbrzuszu. – Oprócz złota mam też żelazo… – przy słowie „żelazo” nacisnąłem nieco mocniej.

Szarpnął się wściekle, ale spojrzał w moje oczy i wściekłość nagle zgasła. W zamian za to dostrzegłem w jego wzroku strach. Był wyższy ode mnie i szerszy W barach, lecz wiedziałem, iż przez myśl mu nie przejdzie, by stawiać jakikolwiek opór.

– Nic, nic, nic nie powiem, panie – zaszeptał, a ja miałem nadzieję, że rzeczywiście tak będzie.

– Chcę wiedzieć, w co wy mnie pakujecie? – syknął niezadowolony Ritter, kiedy opuściliśmy już zakład i wyszliśmy na ulicę.

– Złość piękności szkodzi, Heinz.

Prychnął.

– Odpowiecie czy nie?

– Nie – odparłem po prostu. – Pomóżcie mi, a i wam coś skapnie.

– Same z wami kłopoty – burknął, jednak potem spojrzał w moją stronę nieco przyjaźniejszym wzrokiem. – Mówiąc „skapnie”, jaką konkretnie kwotę mieliście na myśli?

Poklepałem go po ramieniu.

– Na pewno więcej, niż dostał ten obwieś – odparłem myśląc o mężczyźnie pilnującym obłąkanych.

– A ile razy więcej? – zapytał szybko.

– Nie będziecie żałować – obiecałem i musiało mu to wystarczyć. – Tyle że przez najbliższe dni macie się nie ruszać na krok z zajazdu. Niech to osłodzi wam czas oczekiwania. – Wręczyłem mu dublona. – Nie zawiedź mnie, Heine – powiedziałem wyraźnie. – Nie upij się, nie idź na dziwki, nie zniknij gdzieś na mieście… Rozumiesz?

– Za kogo wy mnie macie? – obruszył się tak szczerze, że gdybym go nie znał, wziąłbym to oburzenie za dobrą monetę.

* * *

Posłaniec wynajęty przez Rittera pojawił się trzeciego dnia od naszej wizyty w zakładzie. Miał do przekazania jedynie niewinną wiadomość mówiącą, iż mistrz Ritter zaprasza mnie dziś na kolację. W związku z tym wyjaśniłem w Inkwizytorium, iż będę nocował na mieście, po czym wyszedłem. Miałem ze sobą sztylet, sakiewkę z kilkoma monetami (nigdy nie wiadomo, kiedy bardziej przyda się złoto, a kiedy żelazo) oraz komplet wytrychów.

Prowadzenie obłąkanego ulicami miasta zanadto zwracałoby ludzką uwagę. Dlatego nie zdziwiłem się, że po pierwsze, mnisi przybyli, gdy już się ściemniło, a po drugie, mieli ze sobą coś w rodzaju lektyki. Tyle że lektyka ta była w rzeczywistości pudłem solidnie zbitym z grubych desek. Bez okien i z drzwiczkami zamykanymi od zewnątrz na żelazny skobel. Prowadziło ją dwóch barczystych służących. W ten sposób mogli zakneblowanego i związanego szaleńca przewieźć, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko ostrożnie śledzić, gdzież to zmierzali ze swoim cennym ładunkiem. Zadanie nie było szczególnie kłopotliwe, ponieważ nie mogli poruszać się zbyt szybko, a wykorzystując nocne ciemności, bez trudu ukryłem się w cieniu, zwłaszcza, że na niebie lśnił tylko wąski sierp księżyca.

Musiałem jednak wcześniej załatwić jedną sprawę. Już od kilku dni widziałem człowieka, który starał się śledzić moje poczynania. Teraz również tutaj był, ukryty w bramie. Zniknąłem za rogiem, a kiedy usłyszałem kroki, wyłoniłem się z mroku. Uderzyłem go prosto w grdykę. W miarę lekko, by przypadkiem nie zabić, gdyż oczekiwałem wyjaśnień, a przecież ciężko je uzyskać od martwej osoby. Uklęknąłem przy nim i przyłożyłem ostrze sztyletu do kącika jego oka.

– Komu służysz? – spytałem.

Nie odpowiedział. Opanował już ból i oddech, ale w jego wzroku nie pojawił się jeszcze, niestety, prawdziwy strach. Owszem, bał się, lecz nie na tyle, by zacząć mówić. Prawą dłoń cały czas trzymałem przy jego oku, lewą chwyciłem za mały palec u dłoni. Złamałem go jednym ruchem. Zawył. Jednak panował nad sobą na tyle, by nie szarpnąć głową, gdyż wtedy straciłby oko.

– Komu służysz? – powtórzyłem.

Nie doczekałem się odpowiedzi.

– Zły chłopiec – stwierdziłem i wsadziłem mu ostrze sztyletu do nosa.

Szarpnąłem, przecinając nozdrze aż do kości. Buchnęła krew.

– Komu służysz? – nie traciłem cierpliwości.

Gdy nie odezwał się, włożyłem sztylet do drugiej dziurki. Zasapał jękliwie.

– Będę cię ciął po kawałeczku – obiecałem. – I w końcu powiesz. Może jednak lepiej wyjawić wszystko, kiedy jesteś niemal cały i zdrowy?

Spieszyło mi się. Mnisi co prawda jeszcze nie ruszyli, ale wiedziałem, że w każdej chwili mogą to zrobić.

Z mojego zaułka widziałbym ich, lecz wtedy zostałoby mi naprawdę niewiele czasu.

Szarpnąłem swego przeciwnika za ramię i głowę i obaliłem tak, by twarzą leżał w błocie ulicy. Wykręciłem mu ramię do tyłu. Teraz naprawdę nie mógł się ruszyć gdyż każdy ruch spowodowałby wyłamanie stawów.

– Musisz powiedzieć – szepnąłem mu w ucho.

Wbiłem sztylet w jego plecy, tak że ostrze zgrzytnęło o kręgosłup. Zacząłem wiercić w ranie. Zawył. Zawył rozpaczliwym, pełnym bólu głosem. Wiedziałem, że nawet jeśli jałmużnicy usłyszeli wycie, to nie wzbudzi ono ich zaniepokojenia. W Akwizgranie, jak i w Hez-hezronie, słyszało się nocą różne rzeczy. Krzyki bitych lub ranionych ludzi nie były niczym dziwnym i nikt, kto cenił własne życie, nie zamierzał sprawdzać, cóż takiego się dzieje w mrocznych zaułkach. Wyjąłem ostrze z rany.

– Komu służysz? – Zastanawiałem się, jaki będzie mój następny krok, jeśli i tym razem nie usłyszę odpowiedzi na pytanie.

– Wojewodzie – sapnął jękliwie.

– No i po co było tak się upierać? – spytałem łagodnym tonem. – Przecież sam o tym wiedziałem, tylko chciałem, żebyś wykazał troszkę dobrej woli. I co dalej?

– Miałem śledzić ciebie, a jeśli ktoś cię zabije, to wtedy jego…

– Bardzo mądrze – przyznałem. – Szkoda tylko, że wojewoda ma takich nędznych szpiegów…

Huknąłem go łokciem w ucho, na tyle mocno, by stracił przytomność. W samą porę zresztą, gdyż lektyka z jeńcem wreszcie ruszyła. Jednak informacja, że leżący na ziemi człowiek był agentem Zaremby podniosła mnie na duchu. Znacznie gorzej, jeśliby się okazało, iż jest agentem moich przeciwników, a nie zleceniodawcy.