Выбрать главу

– Pokornie dziękuję, jaśnie oświecony panie – odparłem, mając wrażenie, że może jednak zacznę go lubić.

Nachylił się nad stołem w moją stronę i poklepał mnie po policzku.

– Jeśli znudzi ci się Inkwizytorium, masz u mnie służbę.

– Pokornie dziękuję, jaśnie oświecony panie – powtórzyłem, wiedząc, że te słowa nic nie znaczą.

Spojrzał uważnie.

– Słowo szlacheckie nie dym – rzekł, jakby odgadując moje myśli. – Wasze obietnice są niczym mgła czekająca wichru, nasze ciążą niczym ołów.

W tym momencie pojąłem, iż mówi prawdę.

– Pokornie dziękuję, jaśnie oświecony panie – powiedziałem po raz trzeci, lecz tym razem wiedziałem, że zrozumiał, iż mówię szczerze.

Miałem jednak nadzieję, że nigdy nie nadejdą takie czasy, bym służbę Świętemu Officjum chciał zamieść na służbę u polskiego magnata.

* * *

Zaproszono mnie do siedziby jałmużników. Pokazałem pismo Eichendorffowi i spytałem, co doradza mi uczynić.

– Trudno powiedzieć, Mordimerze – rzekł w końcu. – Gdyż tak naprawdę nie wiem, po co tu przybyłeś, co robiłeś i na czyje zlecenie. – Uniósł dłoń na znak, bym mu nie przerywał i nie protestował. – Ale jeśli Sforza jest przeciwko tobie, to oznacza, że jesteś z nami. Dowód nie wprost, lecz wystarczający. – Uśmiechnął się.

– Jeśli szukasz mojej rady – kontynuował – dam ci ją. Idź do jałmużników, założywszy oficjalny strój inkwizytora, a ja poślę z tobą sześciu ludzi obstawy.

– Myślisz, że gdybym poszedł sam…

– Nie wiem – przerwał mi. – Za to wiem, że wydobycie cię z lochów byłoby dużo bardziej skomplikowane niż niedopuszczenie, byś się w nich znalazł. Na razie jeszcze nikt nie ośmieli się zaatakować moich ludzi. Wierz mi również, że dostaną bardzo ścisłe rozkazy, co wypada im czynić, kiedy przyjdzie co do czego.

– Dziękuję ci, Lukasie – powiedziałem szczerze. – Bardzo ci dziękuję.

– Cóż możemy uczynić innego, jeśli nie trzymać się razem? – odparł, a potem odwrócił się i spojrzał w okno. – Nadchodzą czasy, kiedy okaże się, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. I mam nadzieję, że w takich właśnie czasach znajdziemy się po tej samej stronie barykady.

– Nigdy nie śmiałbym w to wątpić – rzekłem.

Lukas doskonale dobrał inkwizytorów, którzy mieli mi towarzyszyć. Wszyscy byli wysocy, rozrośnięci w barach i brodaci. Bóg mi świadkiem, że nie chciałbym walczyć przeciwko tej szóstce… Przy furcie pokazałem list i jałmużnik, który go odebrał, wyraźnie się zmieszał.

– Zapraszano tylko was, mistrzu Madderdin – rzekł wreszcie. – Bez towarzyszy…

– Takie jest polecenie Lukasa Eichendorffa – odezwał się dowódca eskortującego mnie oddziału.

– Muszę… muszę… – zająknął się mnich. – Raczcie zaczekać. – Odwrócił się i szybkim krokiem odszedł w stronę budynku.

Wrócił po dłuższej chwili i otworzył furtę.

– Serdecznie zapraszamy – powiedział.

Opiekę nad nami przejął inny mnich.

– Pójdźcie za mną, mistrzowie – powiedział. Poprowadził nas do ogrodu, w pewnym momencie jednak zatrzymał się.

– Brat Sforza pragnie porozmawiać z mistrzem Madderdinem w cztery oczy – rzekł. – Raczcie tu pozostać.

– Mistrz Madderdin jest niezdrów. Spędził wiele dni w naszym lazarecie i ledwo co uszedł groźnej chorobie. Przykazano nam nie spuszczać go z oka – wyjaśnił dowódca bez cienia ironii, bez cienia uśmiechu i ze szczerością kupca sprzedającego diamenty czystej wody.

– Brat Sforza spotka się z nim na progu kaplicy. – Mnich pokazał palcem budowlę pośrodku ogrodu.

– A więc zaczekamy.

Poszedłem za mnichem i kiedy wskazał mi kamienną ławeczkę, usiadłem na niej. Po chwili zauważyłem ludzi niosących fotel z bratem Sforzą. Postawili ten fotel tuż przede mną, potem odeszli bez słowa. Kaleki jałmużnik przyglądał mi się długo, w jego spojrzeniu widziałem zarówno nienawiść, jak i chyba odrobinę szacunku. W końcu pokrzyżowałem jego plany i chociaż obaj świetnie wiedzieliśmy, iż nic nie udowodnię człowiekowi o tak wysokiej pozycji, jednak wystarczyło samo to, że on i jego podwładni nie byli w stanie zrealizować swych niecnych planów.

– Natchoci cas fyporu – powiedział, a ja doszedłem do wniosku, że mówi zdecydowanie wyraźniej niż za czasów naszego ostatniego spotkania. – Cemus to nie ces pyć nasym sjacielem?

– Oczywiście, że jestem waszym przyjacielem – zapewniłem. – Choć trudno zapomnieć, że chcieliście mnie oddać przed sąd papieski.

– Stae cieje. Samnijcie o sesłości.

– Czegóż ode mnie oczekujecie? Co mam uczynić?

– Pyć fienym syjacielem. Nie pecie sałować.

Pochlebiał mi. Najwyraźniej papiści uznali, że inkwizytor Mordimer Madderdin może być użytecznym narzędziem w ich ręku. A przecież pochwała z ust wroga jest więcej warta niż peany wyśpiewywane przez przyjaciela. Mogłem zachować się dyplomatycznie. Mogłem być grzeczny. Ale nie chciałem. W końcu doskonale zdawałem sobie sprawę, że nawet gdybym przeszedł na ich stronę, to użyliby mojej wiedzy oraz zdolności a potem zabili. Szczerze przyznam, że zaważyły również prywatne uczucia, które żywiłem w stosunku do brata Sforzy. Nie mogłem zapomnieć o krzywdzie, jaką wyrządził Rodrigowi Estebanowi la Guardia y Torres, prawemu rycerzowi z Granady. Upodlił go tak, jak żadna istota ludzka nie powinna upodlić drugiej.

– Prędzej zaprzyjaźniłbym się z wściekłym psem niż z wami – powiedziałem, wywołując na twarz szeroki uśmiech.

Nie wiem, czy zaskoczyły go te słowa, bo ciężko było odnaleźć jakiekolwiek uczucie na tym do połowy sparaliżowanym obliczu.

– Spmietam fas, inkfose. Fieście, se sapacicie sa sysko – odezwał się wreszcie.

Chciałbym dostawać sakiewkę ze złotem za każdą obietnicę, iż zostanę zapamiętany, że pożałuję swego postępowania lub zapłacę za nie wielką cenę… Słabi ludzie mają szczególną zdolność rzucania słów na wiatr. Co, oczywiście, nie oznacza, iż należy ich lekceważyć, gdyż nienawiść oraz pragnienie zemsty działają wielce pobudzająco na niektóre umysły. Nawet szczypawka może zabić wojownika, jeśli przedtem znajdzie sprytny sposób, by wpełznąć mu do ucha.

– Już w Stolpen groziliście, że dobrze mnie zapamiętacie. Cieszę się, iż tak solidnie wyryłem się w waszej pamięci – zaakcentowałem słowo „wyryłem”, patrząc na blizny na jego policzkach.

– Spotka fas los tak stasy, se nafet nie jesesie w sanie sopie ko fopasić! – zabełkotał.

– Jestem pewien, że wasze życzenia będą rączo biegły w ślad za mną – przy słowach „rączo biegły" opuściłem wzrok na jego bezwładne nogi.

Zauważyłem, że Sforza ślini się niczym wściekły pies i rozbawiło mnie to. Próbował coś odpowiedzieć, lecz łapał tylko dech i bezdźwięcznie poruszał ustami.

– Jeśli byłyby wam potrzebne lekcje dykcji, nie bójcie się mnie zawiadomić – powiedziałem serdecznym tonem. – Znam nauczyciela, przy którym nawet Demostenes zawstydziłby się swego kunsztu wymowy.

Potem skinąłem mu uprzejmie głową i odszedłem w stronę czekających na mnie inkwizytorów. Nie słyszałem wyraźnie słów, które wypowiadał Sforza za moimi plecami, lecz byłem pewien, że gdyby przekleństwa były ptakami, to unosiłbym się na ich skrzydłach pod samo niebo.

Ostrym mieczem uczynił me usta, w cieniu swej ręki mnie ukrył. Uczynił ze mnie strzałę zaostrzoną, utaił mnie w swym kołczanie.

Księga Izajasza

Wąż i Gołębica. Powrót.

Szli wprost na mnie. Z drągami, widłami i siekierami w dłoniach. Prowadził ich barczysty mężczyzna o rudej, skołtunionej czuprynie, z wyłupionym okiem, po którym pozostała brudnoczerwona, napuchnięta blizna. Wstrzymałem konia na środku ulicy, gdyż nie miałem zamiaru schodzić im z drogi. Nie widział bowiem nikt na świecie, by inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu umykał przed pijaną tłuszczą.