– Stać! – zawołałem. – W imieniu Świętego Officjum!
Mój miecz kołysał się u końskiego boku, lecz po niego nie sięgnąłem. Być może, jeśli miałbym szczęście, dałbym radę czterem lub pięciu przeciwnikom, ale przede mną stało co najmniej dwudziestu mężczyzn. Większość była pijana, jednak nawet pijany człowiek nie będzie miał kłopotu, by wepchnąć wrogowi widły w brzuch lub by rozpłatać mu łeb zamaszystym ciosem siekiery. Nie miecz miał mnie więc chronić, a powaga świętego Kościoła. Bo Dobra Księga pociesza nas, że zwycięstwo w bitwie nie zależy od liczby wojska; prawdziwą siłą jest ta, która pochodzi z Nieba. A przynajmniej nie czyni tego bezkarnie. I oni mimo upojenia musieli doskonale znać powiedzenie mówiące: „Kiedy ginie inkwizytor czarne płaszcze ruszają do tańca”. Zatrzymali się.
– Inkwizytor? – warknął rudobrody na poły pytająco – Co tu robicie… panie? – dodał po chwili.
– To ja was pytam, co tu robicie – rzekłem twardo. – Jak cię zwą, człowieku? – Ruszyłem wodzami i wierzchowiec zbliżył się o kilka kroków do stojącego na czele gromady rzezimieszka.
Ten chciał się schować za plecami kompanów i postąpił trzy kroki w tył. Jednak nadal stał na czele, gdyż jego towarzysze nie byli w ciemię bici i też się cofnęli. Zauważyłem, że kilku zdążyło już zniknąć w ciemnych zaułkach. Uśmiechnąłem się do własnych myśli, ponieważ wszystko toczyło się właśnie tak, jak toczyć się powinno.
– Gaspar, zwany Mordą, proszę łaski wielmożnego pana – powiedział jednooki tym razem pokornym tonem i zdjął czapkę. Zmiął ją w lewej dłoni, a prawą, w której trzymał siekierę, schował za siebie.
– Kogo ścigacie, Gaspar? – zapytałem łagodnie. – Jak może wam usłużyć inkwizytor Jego Ekscelencji?
Przełknął ślinę tak gwałtownie, że poruszyła mu się grdyka. Pomoc inkwizytora była zapewne ostatnią rzeczą, o jakiej marzył.
– Nikogo żesz, co znowu, proszę łaski… – wymamrotał i nietrudno było się zorientować, że kłamie.
Spojrzałem w prawo, gdzie w późnopopołudniowym mroku krył się wylot małej uliczki.
– Kto tam jest?
Odczekałem moment, a kiedy przekonałem się, że nie otrzymam odpowiedzi, ściągnąłem wodze koniowi.
– Idźcie do domów, ludzie! – rozkazałem pełnym głosem.
Poczekałem, aż usłuchają, i ruszyłem w stronę tonącego w ciemności zaułka.
Dachy domów pochylały się tak nisko nad ulicą, że nie widziałem, co kryje się na jej końcu. Zaułek był pusty, okiennice domów zawarte. Jechałem wolno, stępa, i bacznie wpatrywałem się w mrok. Cokolwiek tam się kryło, musiało rozzłościć lub przerazić tych ludzi, więc nawet wasz uniżony sługa musiał liczyć się z niebezpieczeństwem. Ale nie wyjmowałem jeszcze miecza z pochwy. I nagle usłyszałem cichutki jęk. Odgłos przypominający pełne rozpaczy skomlenie, w którym jednak dało się rozróżnić poszczególne słowa.
– Nie wolno – szeptał ktoś żałośnie. – Nie wolno, nie wolno, nie wolno…
Wyłowiłem z mroku szary kształt kulący się w wąskim kącie wyznaczonym przez pochyłe ściany domów. To była długowłosa kobieta w obszernym płaszczu. Siedziała tak skurczona, jakby starała się zajmować jak najmniej miejsca i jak najbardziej stopić z otoczeniem. Ramionami obejmowała nogi, a głowę schowała pomiędzy kolanami. Czarne, skołtunione włosy spływały do ziemi, niemal zakrywając bose stopy. Nie mogłem dostrzec twarzy, słyszałem zaledwie ciche, jękliwe mamrotanie.
– Nie zabijać, nie wolno zabijać – mówiła z tak wielką rozpaczą, jakby usiłowała kogoś przekonać o słuszności swych słów.
Ostrożnie zsiadłem z konia. Dopiero teraz musiała mnie usłyszeć, gdyż poderwała głowę.
– Odejdź, odejdź, odejdź! – zaskamlała.
Wzrok przyzwyczaił mi się już do ciemności, więc dostrzegłem bladą twarz, w której wyróżniały się ogromne, ciemne oczy. Kobieta była brudna, do moich nozdrzy wyraźnie doszedł smród zastarzałego potu i krwi.
– Nie bój się – powiedziałem łagodnie. – Nie chcę ci zrobić krzywdy.
– Nie wolno zabijać – rzekła dużo wyraźniej niż poprzednio.
Zauważyłem, że cała drży, a jej oczy czujnie się we mnie wpatrują. Co dziwne, nie dostrzegłem w nich lęku. Kim była ta kobieta, że kilkunastu mężczyzn ścigało ją z tak wielką zajadłością? Jakie popełniła przestępstwa? A może jedyna jej wina polegała na tym, że była szalona? Nie raz i nie dwa miałem już okazję widzieć, jak w wioskach czy małych miasteczkach rozprawiano się z Bogu ducha winnymi idiotami, naiwnie sądząc, że ich szaleństwo jest diabelskim stygmatem. Jakby szatan nie mógł znaleźć sobie pożyteczniejszych narzędzi od wiejskich półgłówków. Gdyby tak było naprawdę, niepotrzebni bylibyśmy my, inkwizytorzy, a dla utrzymania Bożego spokoju wystarczyłaby hałastra uzbrojona w kije oraz widły.
– Nie chcę cię skrzywdzić – powtórzyłem cicho, lecz bardzo wyraźnie. – Jesteś głodna? Chcesz pić?
– Głooodna – przeciągnęła zgłoski, cały czas bacznie mi się przypatrując. – Taaak, głooodna, oooch, bardzo, baaardzo głooodna…
Miałem w jukach resztki chleba, sera i wina, więc cofnąłem się i wyjąłem z torby zawiniątko oraz do połowy wypełniony bukłak. Zbliżyłem się z powrotem, potem ukucnąłem, podając kobiecie wszystko na wyciągniętych dłoniach. Chwyciła jedzenie tak szybkim ruchem, że nie zorientowałem się, kiedy trzymała je już w palcach. Zobaczyłem, że ma brudne ręce i połamane, ciemne paznokcie. Wgryzła się w czerstwy chleb, potem wpakowała sobie do ust niemal całą gomółkę sera. Podałem jej bukłak wina, a ona znowu wyrwała mi go tak szybkim ruchem, iż nie zdążyłbym cofnąć ręki, nawet gdybym chciał.
Jeśli trzymałaby w dłoni nóż, już byś nie żył, Mordimerze, pomyślałem i ta myśl zmroziła mnie do szpiku kości, ponieważ ta biedna bezdomna dziewczyna zaskoczyła inkwizytora Jego Ekscelencji. A to nigdy nie powinno się zdarzyć. Nie na próżno Pismo ostrzegało, Nie będziecie mieć względu na osobę żadnego, co oznaczało między innymi, by nie ufać pozorom.
Powoli się cofnąłem, cały czas uważnie przyglądając kobiecie, która pochłaniała jedzenie i wino z żarłocznym apetytem. Przechylała właśnie do ust bukłak, a trunek szeroką strugą lał się na jej brodę oraz płaszcz, spływał po kurczowo zaciśniętych palcach. Intrygowała mnie coraz bardziej, a raczej intrygowała mnie zdumiewająca szybkość jej ruchów, którą poznałem, gdy zabrała jedzenie. Miała w sobie kocią, wręcz nieludzką zwinność. Kim była? Nie wyczuwałem wokół niej mrocznej aury, lecz z doświadczenia wiedziałem, że akurat to o niczym nie świadczy. Ludzi naznaczonych diabelskim piętnem czasami tak łatwo dostrzec jak pochodnie w ciemnym pokoju. Jednak najczęściej szatańska moc daje im zdolność ukrycia się nawet przed czujnym okiem inkwizytora. Oczywiście do czasu, kiedy inkwizytor nie przeprowadzi stosownych rytuałów.
Skończyła jeść i odrzuciła na ziemię pusty, sflaczały bukłak. Uśmiechnęła się, a wtedy w zdumieniu zmieszanym z lękiem dostrzegłem, że jej zęby są inne niż u większości ludzi. Ostro zakończone, lśniąco białe, z kłami nieco dłuższymi, niż być powinny u normalnego człowieka.
– Jezu Chryste – szepnąłem. – Wąż i gołębica.
Podniosła się na kolana tak szybko, jakby zwinność ruchów pożyczyła od polującego kota.
– Wąż i gołębica – zawołała z przeraźliwą tęsknotą. – Utkani ze światła, utkani ze światła!