Skoczyła w moją stronę i gdyby chciała mnie zaatakować, nie zdołałbym uczynić jednego gestu, by się obronić. Lecz ona tylko przywarła do mnie całym ciałem i drżąc, szeptała:
– Wąż i gołębica! Tak! Wąż i gołębica! Ty wiesz!
Delikatnie objąłem szczupłe, rozedrgane szlochem ramiona, chociaż smród bijący od jej ciała niemal paraliżował mi nozdrza. Kostuch, towarzysz wielu moich podróży, nigdy nie woniał zbyt pięknie. Ona mogłaby uchodzić za jego rodzoną siostrę.
– Wiem – szepnąłem uspokajająco. – Wiem. Nie bój się, pomogę ci.
Mnie samego rozbawiły te słowa, gdyż to ja miałem prawo bać się jej, a nie odwrotnie. Wasz uniżony sługa jest co prawda człowiekiem szkolonym w używaniu oręża oraz umiejącym poradzić sobie, z Boską pomocą, w trudnych sytuacjach, ale przy niej miałem mniej więcej tak samo wielkie szanse jak mucha w pojedynku z pająkiem. Na szczęście nic nie wskazywało, by chciała mnie zaatakować. I dobrze, gdyż nie uśmiechało mi się zakończyć życia z gardłem rozszarpanym zębami w brudnym zaułku zapyziałego miasteczka. Oczywiście nie istnieje coś takiego jak dobra śmierć, lecz są śmierci złe oraz bardzo złe. Ta byłaby bardzo zła.
Poczucie niemal zupełnej bezradności było dla mnie doznaniem nowym oraz niepokojącym. No, może niezupełnie nowym, gdyż przeżyłem już coś podobnego w obecności człowieka, którego również naznaczono piętnem węża i gołębicy. Wtedy udało mi się ujść nie tylko z życiem, ale również z cenną wiedzą. Teraz miałem nadzieję na podobny obrót spraw. Jednak musiałem być pewien, że rzeczywiście jest tym, za kogo ją biorę, a nie zwyczajną wariatką obdarzoną nadnaturalną szybkością ruchów. Wiedziałem przecież, że obłąkani potrafią czasem w napadzie szału wykazać się niespotykaną siłą. Nie raz i nie dwa widziałem wątłych mężczyzn oraz kobiety, których od tańca świętego Wita nie potrafiło oderwać nawet kilku silnych ludzi.
– Czy pokażesz mi znak? – zapytałem najłagodniej jak potrafiłem. – Czy mogę go zobaczyć?
Przez chwilę ciężko oddychała na moim ramieniu, potem odsunęła się o pół kroku.
– Tak – odparła. – Zobaczyć znak. Dobrze. Uwierzysz, prawda?
W ostatnich słowach zabrzmiała tak pokorna nuta, że mimowolnie wyciągnąłem dłoń, by pogłaskać jej skudlone włosy. Nie cofnęła się zsunęła płaszcz z prawego ramienia, potem szarpnęła szarą od brudu lnianą koszulę. Obnażyła rękę. Tam, na chudym ramieniu, rysował się wyraźny wzór węża z lecącą nad jego głowa gołębicą. Wzór był identyczny jak ten, o którego pojawieniu się mówił baron Haustoffer, traktujący ów znak niczym swój rodowy herb.
– Dziękuję. – Pomogłem jej otulić się płaszczem.
– Powiesz mi teraz, prawda? – Patrzyła na mnie rozpłomienionym wzrokiem. – Powiesz, co mam robić? Tak? Powiesz?
– Musisz wypocząć – powiedziałem wolno i wyraźnie, żeby na pewno dotarł do niej sens moich słów. – Zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce. Musisz się wyspać, umyć, zjeść coś… Ci ludzie… przecież mogą wrócić…
– Tak, tak, tak. – Znowu wtuliła się we mnie całym ciałem. – Nie wolno zabijać! Nie wolno mi zabijać!
I wtedy właśnie, słysząc te słowa, poczułem, jak lodowaty dreszcz przebiega mi od karku aż po nasadę kręgosłupa. Ta kobieta nie prosiła, by jej nie zabijać! Ona przekonywała samą siebie, iż nie wolno jej skrzywić innej istoty. Dwudziestu uzbrojonych mężczyzn… Tak, tak, mili moi, co zabawne, byłem pewien, iż naprawdę mogła to uczynić bez specjalnego wysiłku.
Do podłego miasteczka, w którym miałem szczęście czy też nieszczęście spotkać dziewczynę z wytatuowanym znakiem węża i gołębicy, nie trafiłem bynajmniej przypadkowo. Mieszkał tu mój dawny druh, z którym miałem do wyrównania pewne rachunki. I niech nie zabrzmi to, jakbym przybył tego człowieka zabić lub ukarać. O nie, ja chciałem mu jedynie przypomnieć o długu, którego nie spłacił, opuszczając mnie bez wyjaśnienia oraz bez pożegnania. A jako że mam zaszczyt – lub, jak kto woli, słabość – być człowiekiem skrupulatnym, więc postanowiłem odnaleźć znajomka i przypomnieć mu o starych wierzytelnościach. Nie byłem na tyle naiwny, by myśleć, że przyjmie mnie z otwartymi ramionami, niemniej ośmielałem się sądzić, iż zrobi wszystko, by ugasić mój gniew. Nawiasem mówiąc, nie odczuwałem wcale złości ani tym bardziej gniewu, a jedynie pewne zażenowanie faktem, że tak łatwo domyśliłem się, gdzie teraz przebywa. Co świadczyło, iż niegdyś błędnie go oceniłem jako człowieka przebiegłego oraz znającego życie.
Spojrzałem w niebo i zobaczyłem, jak w burych chmurach znikają właśnie ostatnie smugi zachodzącego słońca. Miałem nadzieję, że wataha pod wodzą Gaspara Mordy znalazła sobie w pobliskiej oberży inny obiekt zainteresowania, na przykład kufel piwa, flaszkę gorzałki lub cycatą dziewoję. Z całą pewnością wszystkim wyszłoby na zdrowie, gdybyśmy nie spotkali się w tej właśnie chwili, ponieważ zaskakujące moralne skrupuły wampirzycy mogły ustąpić przed gniewem lub rozpaczą. A ja na pewno nie byłem osobą, która chciałaby ją zatrzymać. Nie mówiąc już o tym, że zapewne równie dobrze mógłbym próbować zatrzymać lawinę bądź pożogę.
– Jak masz na imię? – zapytałem. – Ja nazywam się Mordimer Madderdin…
Patrzyła na mnie i miałem wrażenie, że w miarę jak gęstnieje mrok, jej oczy stają się coraz większe i coraz bardziej błyszczące.
– Mord-imer Mad… – zawahała się.
– Madderdin – podpowiedziałem.
– Maddderdddin – powtórzyła powoli, z twardym akcentem. – Ładnie, Mordimer, ładnie. – Klasnęła w dłonie i roześmiała się, a ja znowu zobaczyłem ostre jak szpile i lśniąco białe kły.
– A ty? Jak mam się do ciebie zwracać?
– Ja? – zapytała nieco bezradnie i widziałem, że stara się przypomnieć sobie własne imię. Wzruszyła ramionami. – Nie wiem, Mordimer… – Znowu się uśmiechnęła, jakby powtórzenie mojego imienia było nie lada sukcesem.
– No cóż, zostawmy to na potem – rzekłem łagodnie. – Czy zechcesz pójść ze mną?
– Tak! – niemal krzyknęła. – Pójść z tobą! Tylko z tobą! Ty wiesz! Wszystko mi powiesz, prawda, Mordimer? Nauczysz mnie, prawda? Prawda?
– Prawda – odparłem, przełykając ślinę. Zastanawiałem się, czy nie poczuje się rozczarowana faktem, że ja sam poszukuję wyjaśnień i niewiele mam do powiedzenia. Trudno też nie dodać, iż niepokoiłem się również, jaką formę może przybrać jej rozczarowanie…
Mój koń był zwierzęciem spokojnym i wyćwiczonym. Pochodził w końcu ze stajni heskiego Inkwizytorium, a tam wierzchowce podlegają pieczołowitemu szkoleniu. Muszą być przede wszystkim opanowane. W końcu inkwizytor usiłujący pokonać wierzgającego rumaka, który przestraszył się głośniejszego krzyku lub przebiegającego przez drogę zająca, byłby widokiem zarówno uciesznym, jak i godnym pożałowania. A nie należeliśmy do ludzi lubiących, gdy drwi z nich pospólstwo. Wierzchowiec inkwizytora musiał jednocześnie posiadać niezbędną dozę agresji. Gdyż ręczę wam, że nawet odważni ludzie nadzwyczaj szybko wpadają w panikę, kiedy zawisną nad nimi ciężkie końskie kopyta lub poczują na ramionach ugryzienia potężnych zębów. Czyż nie zabawne, że Pan stworzył spokojnego przeżuwacza siana oraz trawy, dając mu jednocześnie tak wielką siłę szczęk? Oczywiście konie pochodzące ze stajni Inkwizytorium nie mogły się równać z bojowymi rumakami naszych feudałów, od źrebięcia ćwiczonymi, by stawać na polu bitwy, w wojennym zgiełku oraz zamieszaniu. Aczkolwiek myślę, że nawet bojowy rumak bogatego rycerza spanikowałby tak samo jak mój koń, kiedy by tylko poczuł zapach wampirzycy. Rżał, wyrywał się, starał odejść jak najdalej od niej, a w jego oczach widziałem ślepy strach. No cóż, miał, jak widać, bardziej rozwinięty instynkt przetrwania niż Gaspar Morda oraz towarzyszący mu obwiesie. Musiał wyczuwać w niej nadprzyrodzoną istotę i to boleśnie godziło w jego zdrowy koński rozsądek oraz przewracało do góry nogami ustabilizowany koński system wartości…