Выбрать главу

– Boją się mnie – przyznała dziewczyna ze smutkiem w głosie. – Dlaczego się mnie boją? Nigdy nie zrobiłam im krzywdy… Ja tak bardzo kocham zwierzątka…

Spodobały mi się te słowa, gdyż, najłagodniej ujmując, nie przepadam za ludźmi krzywdzącymi naszych „braci mniejszych”. Kiedyś zabiłem mężczyznę znęcającego się nad koniem i chociaż dawno wygasła we mnie młodzieńcza zapalczywość, to jednak człowiek dręczący zwierzę w mojej obecności powinien dokonać szybkiego rachunku sumienia. Rachunek sumienia wystarczy, ponieważ do skruchy doprowadzę go sam i sam też wyznaczę stosowną pokutę.

W końcu udało mi się opanować sytuację. W prawej dłoni mocno trzymałem wodze, po lewej stronie miałem wampirzycę. Rzecz jasna, nie było mowy, by jechać w siodle, nie przypuszczałem też, by zabranie dziewczyny na koński grzbiet przyniosło coś poza kolejnym atakiem paniki zwierzęcia. Miałem tylko nadzieję, że nie spotkamy Gaspara Mordy ani jego kompanów, gdyż sądziłem, że najlepszym wyjściem będzie jak najszybsze dotarcie do domu mego dawnego wspólnika i ukrycie w nim wampirzycy. Oraz, rzecz jasna, zatajenie jej prawdziwego pochodzenia i niezwykłych zdolności. W końcu nie miałem zamiaru publicznie wyjawiać tajemnic, do których zyskałem tak niespodziewany dostęp dzięki poznaniu barona Haustoffera – wampira, który wedle wszelkich praw ludzkich oraz boskich nie miał prawa żyć (a w istnienie jego gatunku nie wierzyli także Aniołowie). Jednak żył i miewał się wcale nieźle. Jak widać, istnieli też jemu podobni – ludzie oznaczeni symbolem węża oraz gołębicy. Nieśmiertelni, lecz za to śmiertelnie niebezpieczni. Być może człowiek rozsądny oraz przezorny skorzystałby z pomocy Officjum, może nawet powiadomił o wszystkim Wewnętrzny Krąg Inkwizytorium. Ja jednak nie byłem w tym wypadku ani rozsądny ani przezorny i postanowiłem problemowi przyjrzeć się na własną rękę. Choć zdawałem sobie sprawę z faktu, że igram z ogniem. Ale cóż, my, inkwizytorzy, do igrania z ogniem jesteśmy, jak by nie patrzeć, przyzwyczajeni…

* * *

Jak się domyślacie, mili moi, dawny wspólnik nie był zachwycony nieoczekiwaną wizytą. Starał się jednak robić dobrą minę do złej gry. I gdyby nie pierwszy grymas przerażenia, który ujrzałem na jego twarzy, kiedy stanął na progu, mógłbym pomyśleć, iż wita mnie ze szczerą serdecznością.

– Nie masz służby, Kozojebie, że sam otwierasz gościom?

Nie skrzywił się nawet, gdy przezwałem go starym mianem, tylko uśmiechnął się nieco szerzej.

– Dałem im dzisiaj wolne – powiedział. – Wchodź, Mordimerze. Gość w dom, Bóg w dom.

To się akurat świetnie składało, że był sam, gdyż nie chciałem, by zaczęły krążyć plotki o dziwnej dziewczynie, która przybyła wraz z inkwizytorem. Kozojeb otworzył szerzej oczy, kiedy wampirzyca wyłoniła się zza mojego ramienia. Pociągnął nosem i skrzywił się z niesmakiem. To nas też kiedyś łączyło: czułość powonienia oraz niejaki zmysł estetyczny.

– Skądżeś ty ją wytrzasnął? – mruknął. – Matko Boska Bezlitosna, jakaż ona brudna!

– Trzeba ją więc wykąpać – stwierdziłem i odsunąłem go z drogi, byśmy mogli wejść do środka. – Skoro nie ma służby, przygotuj kąpiel, bo sam widzisz, że przyda się ją wyszorować…

Dziewczyna stała w sieni, kryjąc się w kątku, który wydawał jej się najciemniejszy. Bardzo delikatnie ująłem ją za rękę.

– Nie bój się – powiedziałem i znowu mnie samego rozbawiły te słowa, ponieważ gdyby chciała nas zabić, przyszłoby jej to tak samo łatwo jak kotu porywającemu okulawioną mysz.

Kozojeb spisał się wyśmienicie. Przygotował balię pełną gorącej wody, ług, szczotkę z drewnianą rączką, ręczniki oraz dwa wiadra z letnią wodą do spłukania. I uwinął się z tym wszystkim zdumiewająco szybko.

– Wykąp się. – Wskazałem dziewczynie balię i cofnąłem się w stronę drzwi. Znalazła się przy mnie tak szybko, że nie zdołałem nawet drgnąć.

– Nie odchodź. – Wczepiła się w moje ramię. – Nie chcę być sama!

Mój dawny druh obserwował tę scenę szeroko otwartymi oczyma.

– Co żesz… – zaczął, jednak uciszyłem go gestem uniesionej dłoni.

– Szykuj kolację, Kozojebie – rozkazałem spokojnie. – Ja dopilnuję wszystkiego.

Pokiwał głową, potem wymknął się rakiem, zamykając drzwi.

– Damy nie powinny kąpać się w obecności mężczyzn – rzekłem siląc się na żartobliwy ton. – Lecz jeśli sobie tego życzysz… Wchodź więc – Znowu wskazałem gorącą wodę.

Zbliżyła się do kadzi i uniosła stopę.

– Nie, nie, nie – powiedziałem szybko. – Najpierw musisz się rozebrać, moja miła. Potem dostaniesz świeże, czyste ubranie, a stare wyrzucimy.

– Ach tak… – Uśmiechnęła się. Widziałem, że usiłuje przypomnieć sobie coś z przeszłości. – Kąpiel… Nie w butach… Nie w ubraniu… Prawda. Zapomniałam…

Oparłem się o ścianę i przyglądałem, jak nieporadnymi ruchami zdejmuje kaftan, koszulę. Była kobietą, ale jej nagość nie budziła we mnie więcej pożądania niż nagość domowego zwierzęcia. Raczej litość, gdyż była tak chuda, iż mogłaby bez trudu konkurować z więźniami cesarskich lochów. Jej nogi zdawały się nie mieć łydek ani ud i przypominały nieforemne patyki, żebra niemal przebijały ciemną od brudu skórę i mogłem bez trudu je policzyć. Przypominała kościotrupa obciągniętego szaroburym pergaminem. Nie miała nawet piersi, a tylko dwa sutki tak małe jak opuchlizna po ugryzieniu gza.

Ostrożnie weszła do wody i najpierw syknęła, bo widać nie tylko nie była przyzwyczajona do gorącej kąpieli, ale zapewne ledwo pamiętała, jak gorąca kąpiel może wyglądać. W końcu jednak usiadła w balii, najpierw sztywna, wyraźnie przestraszona, potem oparła się wygodniej i wyciągnęła nogi.

– Och – westchnęła i w tym westchnieniu może nie było jeszcze zachwytu, lecz stosowna doza ulgi. – Ciepło – powiedziała, przymykając oczy. – Ciepło – dodała niemal z rozmarzeniem.

Znak węża i gołębicy na jej ramieniu zdawał się jaśnieć i pulsować.

– Co dalej? – Uchyliła powieki i spojrzała na mnie. – Co mam robić dalej?

Chciałem podać jej szczotkę, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie wiedziałem, jak jej skóra zareaguje na kontakt z twardym włosiem. Wziąłem więc mniejszy z ręczników przygotowanych przez Kozojeba, złożyłem w kostkę i namoczyłem w wodzie.

– Wymyj się. – Podałem ręcznik. – Coś trzeba też zrobić z twoimi włosami.

Były nieprawdopodobnie brudne i skołtunione, jednak kiedy ich dotknąłem, zdałem sobie sprawę z tego, że nie ma w nich wszy. Zdumiewające. Może po prostu wszy nie gustowały we krwi istot takich jak ona?

– Nie dam rady umyć i uczesać twoich włosów. Czy pozwolisz, bym je obciął? – spytałem wyraźnie i łagodnie.

Wzruszyła ramionami.

– Ty wiesz najlepiej – w jej głosie znowu zabrzmiała bezradność.

– Trzeba je będzie obciąć naprawdę krótko – dodałem, a ona tylko westchnęła.

Wyszedłem z pokoiku i udałem się do Kozojeba. Po pierwsze, po nożyce, po drugie, po ubranie, które dziewczyna mogłaby założyć na siebie po wyjściu z kąpieli. I jedno, i drugie dał mi bez słowa, lecz kiedy wracałem, zatrzymał mnie na chwilę.

– Oddam ci wszystko, co jestem winien, i dołożę dwadzieścia od sta, tylko ją zabierz, Mordimerze. Zabierz ją stąd jak najszybciej.

Przyglądałem mu się przez dłuższy czas.

– Miałeś dużo wad, ale prawie nigdy i prawie niczego się nie bałeś, Kozojebie – powiedziałem z szyderczym wyrzutem w głosie.