Mogłem sobie kpić z Rittera, niemniej miał zapewne rację. Najpiękniejszy jest przecież ten ląd, który dopiero jawi się na horyzoncie, natomiast najwonniejsze kwiaty rosną w ogrodzie sąsiada. Westchnąłem nad niedostatkami ludzkiego charakteru i pomyślałem: jakież to szczęście, że to, co się tyczy zwykłych ludzi, nie odnosi się do wiernych służebników Pańskich.
Karczmarz wychynął zza zasłony i postawił przed nami dzban z winem.
– Może poleweczki? – zaproponował przymilnie. – Dopiero co zrobiona z kruchutkiego mięseczka, podlana wybornym sosikiem. A do tego podam świeżunio upieczony chlebuś… Życzą sobie panowie?
Spojrzałem bez słowa, uśmiech powoli gasł na jego pucułowatej twarzy.
– No to już nie przeszkadzam – wyszeptał i zniknął za kotarą.
– W sumie bym coś zjadł… – wymruczał Ritter, wlewając wino do kielichów. Ręka mu trochę drżała, lecz nie uronił ani kropli.
– Jedzcie a pijcie, bo jutro pomrzemy – powiedziałem ironicznym tonem.
– Nie troszczcie się tedy o jutro, albowiem jutrzejszy dzień sam o siebie troskać się będzie – poeta był na tyle przytomny, by odpowiedzieć również cytatem z pisma, i z radości, że udała mu się zręczna riposta, klasnął dłońmi w uda.
Przechyliłem kubek do ust i posmakowałem trunku. Wino było całkiem niezłe jak na swoją cenę i szybko szło do głowy.
Przynajmniej szło Ritterowi, gdyż ja potrzebowałem nieco więcej, by ugasić ponure myśli, które ostatnio rzadko kiedy raczyły mnie odstępować.
– Może pośpiewamy? – zaproponował Ritter, choć głos mu się już trochę plątał. – Znam pewną prowansalską piosnkę…
– Nie – rzekłem stanowczo. – Jestem zbyt trzeźwy na prowansalskie piosnki.
Ritter zakręcił się niespokojnie na krześle, a krzesło niebezpiecznie zaskrzypiało.
– Jakbyśmy się tak przeszli po mieście? – Machinalnie pogładził kozią bródkę.
– Heinz, czy ty wiesz, ile w Akwizgranie kosztują dobre kurwy? – zapytałem, ponieważ wiedziałem, co ma na myśli. – Cena za ich usługi jest odwrotnie proporcjonalna do stanu mojej sakiewki – dodałem.
Przez chwilę rozważał dopiero co usłyszane słowa i wpatrywał się we mnie, przygryzając usta.
– Nie musimy od razu iść na dobre. – Wzruszył ramionami. – Aaa, no chyba że to znaczy, iż nie macie w ogóle pieniędzy?
– Geniusz – potwierdziłem ze sztuczną emfazą. – Czysty geniusz! Jak na to wpadliście?
– Zdecydowanie za dużo wydajecie – stwierdził, celując we mnie wskazującym palcem. – Z całym szacunkiem, panie Madderdin, ale pieniądze coś się was nie trzymają… Powinniście mnie powierzyć pieczę nad wspólną kasą.
– Wspólną? Ha, nie omieszkam skorzystać w przyszłości z tej znakomitej rady – powiedziałem kwaśno gdyż Ritter zaczynał mi działać na nerwy.
Taka ta kasa była wspólna, że ja do niej wkładałem, a on wyjmował. I podobny stan rzeczy tolerowałem w zasadzie tylko z jednego względu. Wiedziałem, że gdyby Heinz miał pieniądze, to nie chowałby ich po kieszeniach, lecz zaprosił waszego uniżonego sługę na solidną popijawę połączoną z innymi atrakcjami. Taką już miał szczodrą naturę, choć szkoda, że nie szła za nią zamożność.
Dramaturg znowu rozlał wino do kubków. Cóż, nie da się ukryć, że piliśmy w szybkim tempie. Ja coraz bardziej wściekły, iż trunek w ogóle na mnie nie działa.
– Zaśpiewałbym wam pieśń o księżniczce Indze, która dawała wszystkim okolicznym pastuchom… Chcecie?
– A co im dawała? – spytałem bez zainteresowania.
– Co miała najlepszego – zaśmiał się Ritter, zakrztusił winem i długo kasłał. Nie poklepałem go po plecach. – Źle poszło – wycharczał wreszcie i otarł lśniące od śliny usta. – No i? – zagadnął po chwili wesołym już tonem, choć nadal ździebko chrypiał. – O Indze? Szybko nauczycie się refrenu…
– Na gwoździe i ciernie! Skąd ja biorę tyle cierpliwości?! – warknąłem.
– Jak tam szło? – Ritter wydawał się nie zwracać na mnie uwagi. – A płeć miała jak śnieg białą, drżała, gdy ją częstowali pałą – zanucił zacinającym się głosem.
– Jeśli to jest prowansalska piosnka, to ja jestem polskim wojewodą – powiedziałem.
– No, ta akurat moja – mruknął i zaczął wybijać rytm palcami po blacie stołu, mamrocząc jednocześnie coś pod nosem.
– Akurat – prychnąłem. – Zostańcie lepiej przy dramatach. – Machnąłem ręką. – I tak nie dorównacie Piedrowi…
– Piedro Usta ze Złota? – spytał, podnosząc oczy. – Znacie go?
– Znam – odparłem, gdyż słynny bard miał kiedyś wobec mnie dług wdzięczności, który udało mu się spłacić z nawiązką.
– Jest tu – rzekł Ritter i zabrzmiało to jak „jesssu”. Był chyba bardziej pijany, niż myślałem. – Robi karierę… – żachnął się. – Wierszokleta… – dodał szyderczo.
– Zazdrość przez was przemawia…
– Eeee tam. – Zamachał ręką tak szybko, że ledwo co zdołałem unieść kielich, o który w innym wypadku niechybnie zawadziłby rękawem. – Wiecie, że stracił oko?
– Coś takiego! – zdumiałem się. – Bandyci? Pojedynek?
– Eee tam – powtórzył. – Konkurencja, nie bandyci.
– Konkurencja?
– Rita. Złotowłosa. Mówi wam to coś?
Mówiło, i to sporo. Ale na razie nie zamierzałem informować o tym Rittera.
– I? – spytałem.
– Wydrapała mu oczy, oko znaczy się. Jedno. Bo napisał o niej balladę, gdzie nazwał ją Ritą Padłocycką. I od tej pory wszyscy tylko tak o niej mówili, a jak przyjeżdżała na występy, śmiali jej się prosto w gębę. Ach, panie Madderdin, kobiety są wielce czułe na punkcie swych wdzięków…
Ucieszyłem się, iż moja dawna intryga dała tak znaczące rezultaty, niemniej trochę mi było żal Pietra usta ze Złota, który stracił oko na skutek pożałowania godnej zapalczywości Rity. No cóż, nikt go do niczego nie zmuszał, a za artystyczną swobodę czasami należało jak widać, płacić wysoką cenę.
– Za Piedra. – Uniosłem kielich. – Żeby mu to ostatnie oko dobrze służyło!
– Za Piedra – podchwycił Ritter, stukając swoim kielichem w mój. Dobrze, iż trochę odsunąłem dłoń, bo ani chybi w innym wypadku rozlałby obie porcje trunku.
Zaproszenie do pałacu zajmowanego przez polskie poselstwo szczerze mnie zdumiało. O moim pobycie w stolicy nie miał pojęcia nawet lokalny oddział Świętego Officjum, chociaż grzeczność nakazywała, bym nawet nie przebywając w sprawach służbowych, zameldował się starszemu Inkwizytorium, którym aktualnie i od lat był Lukas Eichendorff. Na razie jednak nie dopełniłem tej formalności, więc zastanawiałem się, skąd polski poseł – wojewoda Andrzej Zaremba – dowiedział się o pobycie waszego uniżonego sługi w Akwizgranie. No i ciekawe, czegóż ode mnie chciał…
Siedziba zajmowana przez Polaków znajdowała się tuż za katedrą Jezusa Triumfatora, pośrodku pięknego, rozległego ogrodu. Był to dwupiętrowy pałac z wieżą w kształcie kopuły, do wejścia prowadziły białe kolumny i szerokie marmurowe schody. Strażnikom przy bramie pokazałem list z pieczęcią i wtedy służący bez zwłoki zaprowadzili mnie do komnaty, w której urzędował poseł. Wojewoda był wielkim, brzuchatym mężczyzną o długich, siwych wąsiskach i czaszce okolonej wianuszkiem równie siwych włosów. Miał roześmiane niebieskie oczy i mięsiste usta, znamionujące obżartucha oraz smakosza. Z wyglądu przypominał bogatego, swawolnego kupca lub poczciwego właściciela ziemskiego. Z tego, co wiedziałem, nie był jednak ani swawolny, ani poczciwy. Za to nieprawdopodobnie bogaty. Polskie poselstwo na ulice naszej stolicy wjechało, prowadząc czterdzieści rumaków szlachetnej krwi, z których każdy miał kopyta podkute złotymi podkowami. I Polacy nie przejmowali się, kiedy konie je gubiły. Oczywiście ku ogromnej uciesze gawiedzi. Podobno nawet padło kilka trupów w zażartej walce, jaką nasi mieszczanie stoczyli o złote podkowy.