Выбрать главу

– Módlmy się, by tak się nie stało – powiedziałem poważnie.

– Módlmy się, bo co innego nam pozostaje – przytaknął z goryczą. – Brakuje nam ludzi, Mordimerze. Nie takich jak ty czyja, ludzi czynu. Brakuje nam jurystów, doktorów praw, teologów. Rzym zasypuje nas pismami, skargami, interpretacjami przepisów, ekspertyzami, a my czasami nawet nie możemy z nimi dyskutować, gdyż nie do końca rozumiemy, o co chodzi… Z kolei biskup… – Machnął tylko dłonią. – Cokolwiek wysyłasz do kancelarii, to jakbyś kamień wrzucił w wodę…

To prawda, że Jego Ekscelencja miał coraz mniej czasu i serca dla inkwizytorów. Zarządzanie wielkimi, bogatymi włościami oraz spory w łonie samego Kościoła zajmowały mu więcej uwagi. Kierowanie Inkwizytorium było tylko jednym z wielu jego obowiązków, do którego, jak ośmielałem się sądzić, miał coraz mniej cierpliwości. Sprawie na pewno nie pomagał fakt, iż ciągle chorował i nadużywał trunków. Westchnąłem i postanowiłem zmienić temat rozmowy.

– Mam prośbę, Lukasie, i będę niezmiernie wdzięczny, jeśli zechcesz jej wysłuchać.

– Tak?

– Czy nie sprawiłoby kłopotu, gdybym mógł rozejrzeć się w aktach osobowych Inkwizytorium?

– O ile się nie mylę, twierdziłeś, że nie jesteś tu służbowo – ton jego głosu nie zmienił się nawet na jotę.

– To święta prawda – odparłem. – Lecz ktoś tu, w Akwizgranie, poprosił mnie o pewną przysługę. I wgląd w akta bardzo by mi pomógł w spełnieniu tej przysługi.

– Czyje konkretnie akta chcesz przejrzeć?

Oczywiście wiedziałem, że to pytanie prędzej czy później padnie. Ale nadal nie mogłem się zdecydować, jak na nie odpowiedzieć. Ponieważ jednak milczenie się przedłużało, więc w końcu podjąłem decyzję.

– Jeśli uznasz to za konieczny warunek, by dopuścić mnie do dokumentów, wtedy ujawnię nazwiska. Szczerze jednak przyznam, iż wolałbym tego nie robić… Mogę jedynie zapewnić, że ludzi tych nie ma obecnie w Akwizgranie – dodałem.

– Cóż… – Przypatrywał mi się z namysłem. – Nie widzę przeszkód – rzekł wreszcie. – Słyszałem, że jesteś człowiekiem godnym zaufania.

– Jestem lojalnym inkwizytorem – odparłem. – A ta sprawa nie dotyczy Inkwizytorium. Gdyby było inaczej, nie omieszkałbym wyjawić ci wszelkich szczegółów.

Skinął głową, przyjmując moje słowa do wiadomości.

Oczywiście chciałem przejrzeć akta dotyczące trzech ludzi, którzy na dworze cesarza tak nieoczekiwanie popadli w szaleństwo. Zaremba twierdził co prawda, iż nie jest to istotne dla sprawy, ja jednak wolałem polegać na własnej intuicji. Nie wątpiłem, że akta tych ludzi znajdują się Inkwizytorium, gdyż Święte Officjum słusznie twierdziło, iż niewiele rzeczy jest cenniejszych niż wiedza o obywatelach. Rzecz jasna, zbierano informacje dotyczące tylko postaci znaczniejszych lub takich, które budziły zainteresowanie inkwizytorów. Mogłem być pewien, że znajdę tam wiedzę o wszystka członkach cesarskiego dworu. Oczywiście otrzymam dostęp do części akt, lecz nie wątpiłem, iż informacje dotyczące lekarza, koniuszego oraz podczaszego nie były objęte klauzulą szczególnej tajności.

– Po obiedzie każę cię zaprowadzić do tajnej kancelarii – powiedział Eichendorff. – Rozeznasz się, co i jak. Sam zobaczysz, jak wszystko mamy dobrze uporządkowane.

Starszy akwizgrańskiego Inkwizytorium miał rację. Kiedy już dotarłem do kancelarii i się rozejrzałem, zobaczyłem, że wszystkie dokumenty zostały posegregowane alfabetycznie, według nazwisk. Wyszukałem te, które mnie interesowały, i, niestety, potężnie się zawiodłem. Nie było tam nic, co mogłoby mi się przydać. Bo cóż mnie obchodziło, że Kluze lubił zabawiać się z co młodszymi dworkami, Hildebrandt nie pijał nic poza ziołowymi naparami, a Tachtenberg serdecznie nienawidził swojego brata, który odbił mu narzeczoną. Akta pełne były takich właśnie szczegółów. A to że Kluze po pijanemu stwierdził, iż trudno znaleźć zgromadzenie większych łobuzów i złodziei niż kardynalskie konklawe; a to że Hildebrandt stanowczo przeciwstawiał się bezkrytycznej wierze w dobrodziejstwo leczenia pijawkami; a to że Tachtenberg wyrzucił z siebie kiedyś, że byłe gniadosz ma więcej rozumu niż kanclerz Jego Cesarskiej Mości. Nic jednak nie wskazywało na to, że tych trzech ludzi cokolwiek łączyło poza tym, że byli wiernymi sługami Najjaśniejszego Pana. Nic również nie łączyło ich z kanclerzem, jeśli nie brać pod uwagę złej opinii, którą miał o nim Tachtenberg, lecz z tego, co wiedziałem, nie była to bynajmniej opinia odosobniona. Czyż nie było więc jedynie kwestią przypadku, że wszyscy trzej zapadli na chorobę głowy? Owszem, wiedziałem, iż można podać ludziom odpowiednie dekokty, po których ich umysły wznosiły się na skrzydłach szaleństwa, ale dlaczego ktokolwiek chciałby otruć właśnie tych trzech? Widziałem z ich akt, że byli lojalnymi sługami cesarza, więc może ktoś chciał zaatakować po prostu osoby bliskie naszemu władcy.

Bliskie, powtórzyłem sobie w myślach to słowo i nagle olśniła mnie pewna myśl. Otóż zarówno koniuszy, jak i medyk popadli w szaleństwo, będąc w towarzystwie Najjaśniejszego Pana (nie wiedziałem, jak rzecz się miała z podczaszym). Wyobraziłem sobie zatem, że stoję z przyjacielem, w którego pierś wbija się strzała. Na drugi dzień spędzam czas z innym przyjacielem i ten też zostaje ugodzony. Wypada się więc zastanowić, czy strzelec pragnie zniszczyć bliskich mi ludzi, czy też po prostu nie umie dobrze utrafić. A celem tak naprawdę jestem ja…

Schowałem wszystkie akta na miejsce i choć wiedziałem, że nie dały mi żadnej realnej wiedzy, to jednak ich lektura pobudziła mnie do myślenia. Z doświadczenia wiem, że nie należy nigdy odrzucać nawet najbardziej szalonych hipotez ani pomysłów, gdyż do celu wiodą nie tylko szerokie trakty i brukowane ulice. Czasami miejsce, do którego pragniemy dotrzeć, znajduje się na końcu zarośniętej krzewami ścieżynki. Odkrywanie prawdy przypomina wędrówkę po gęstym lesie, w którym poradzi sobie tylko ten, kto ma śmiałość zagłębić się w chaszcze. Rzadko kiedy prawda błyszczy niczym toń jeziora w pełnym świetle słońca. Najczęściej ukrywa się w cieniu, wśród zbutwiałych pni, pod pokrywą mchu, gdzie dotrze tylko ten, kto nie boi się nachylić i zacząć kopać, choćby z pozoru zajęcie takie wydawało się głupie i bezowocne.

* * *

Przez kilka dni prowadziłem przykładny żywot inkwizytora przebywającego w gościnie innych inkwizytorów. Wstawałem na jutrznię, wracałem na wieczorne modlitwy, starałem się nie rzucać nikomu w oczy i nie robić niczego, co mogłoby zostać uznane za niezwykłe lub naganne. Czwartego dnia zacząłem narzekać na bóle oraz zawroty głowy, piątego zemdlałem w czasie nabożeństwa, a wtedy bracia inkwizytorzy sami mnie zmusili, bym położył się w lazarecie pod czujną opieką miejscowego lekarza. W ten właśnie nieskomplikowany sposób znalazłem się w towarzystwie cierpiącego Franza Luthoffa.

Od pewnego czasu moje sny zmieniły się. Kiedyś zasypiałem tak głęboko, że nawet wspomnienie nocnych koszmarów pozostawiało rankiem jedynie ulotny ślad w mej pamięci. Teraz było inaczej. Zwykle śniło mi się, że ona siada obok mnie i chłodną dłoń kładzie na moim rozgorączkowanym czole. Zawsze się uśmiechała i zawsze widziałem w jej spojrzeniu czystą, niczym nieskalaną miłość. „Mój rycerz na białym koniu” – szeptała na poły poważnie, na poły żartobliwie. Chciałem, by sen się nie kończył, lecz on kończył się zawsze. Budziłem się z przeraźliwym obrzydzeniem do życia, które prowadziłem na jawie. Do życia, którego ona nigdy ze mną nie podzieli i nigdy nie dowie się, iż marzyłem, by rankiem wyszeptać jej imię, tak by nic nie słyszała, lecz poczuła na swoich ustach moje i z samego ich ruchu mogła poznać, jakie imię wypowiadam. Otworzyłem oczy i zdawało mi się, że jeszcze przez moment spoglądam w jej twarz. Ale potem widziałem już tylko biały sufit lazaretu.