– Nie. Nigdy. Niemożliwe – powiedziałem na głos do siebie. – Czy twoje sny, Mordimerze, nie mogłyby się nauczyć tych trzech słów?
Potrafię panować nad swoim życiem, lecz nie byłem, nie jestem i nie będę w stanie panować nad moimi snami. Wizja, która ukazywała mi się niemal co noc, była jak sen żebraka o sakiewce pełnej złota, marzenie zagłodzonego o świeżym chlebie, pragnienie konającego na pustyni o wodzie, która zmoczy jego wargi. Ta wizja nie mogła nieść nic poza bólem. Czytałem niegdyś, iż umierającym krzyżowcom ukazywały się czasami złudne miraże błękitnych jezior ocienionych palmami. Pełzli w ich stronę tylko po to, by zanurzyć dłonie w gorącym piasku i przekonać się, że dążyli do niedostępnej ułudy. Ja poprzestawałem zaledwie na spoglądaniu, gdyż byłem na tyle mądry, by odróżniać rzeczywistość od mirażu. Chciałem zapomnieć o jej głosie, jej twarzy, jej oczach, jej uśmiechu. Chciałem, Bóg mi świadkiem, jednak sny nie pozwalały mi zapomnieć. Pisała do mnie. Mniej więcej co tydzień, co dziesięć dni. Czytałem te listy uważnie, lecz nigdy na żaden nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że kiedyś przestanie pisać. Miałem nadzieję, iż zapomni o mnie, tak jak i ja chciałem zapomnieć o niej. Chciałem? Czy aby na pewno? Tak naprawdę marzyłem, by…
Obok mnie ktoś zajęczał głośno i boleśnie.
Luthoff był rozpalony gorączką, a jego twarz pokrywały czerwone plamy. Wyglądał jeszcze gorzej niż w chwili, kiedy położono mnie w lazarecie. Mimo to rozpoznałem go na pierwszy rzut oka. Faktycznie studiowaliśmy w tym samym czasie w Akademii Inkwizytorium i przypomniałem sobie, że był cichym, spokojnym oraz pilnym uczniem. Nikomu nie wadził, z tego, co wiedziałem, nie zyskał też niczyjej szczególnej sympatii.
– Franz! – Ująłem jego spoconą i gorącą dłoń. – Pamiętasz mnie?
Odwrócił głowę i wpatrzył się we mnie błyszczącymi oczyma.
– Nie – wyszeptał. – Kim jesteś?
– Mordimer Madderdin. Studiowaliśmy razem.
– Mord… din. Tak, tak… Posiwiałeś…
Cóż, była to, niestety, prawda. We włosach coraz częściej odnajdywałem srebrne nici i nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na kłopoty, z którymi musiałem się borykać niemal każdego dnia.
– Umieram, wiesz? – zaszeptał znowu.
– Nie mów tak nawet – zaprotestowałem – wyjdziesz z tego, chłopie.
Pocieszałem go, ale wyglądał faktycznie źle. Musiał stracić co najmniej trzydzieści funtów, miał spękane usta, pierś podnosiła mu się w nierównym oddechu. Czasem kończył wydech z trudem powstrzymywanym bolesnym spazmem. Otarłem pot z jego czoła.
– Przynieść ci wody? Gorącego rosołu?
Pokręcił głową.
– Ciągle wymiotuję – poskarżył się płaczliwym tonem. – Co przełknę, zaraz zwracam.
Natychmiast przyszło mi na myśl, że albo go otruto albo skutecznie podtruwano. Tyle tylko, że przecież opiekował się nim medyk Inkwizytorium, a i sam Eichendorff musiał zdawać sobie sprawę ze stanu zdrowia podwładnego. Gdyby chciał go otruć ktoś z Inkwizytorium, to po pierwsze, zrobiono by to szybko i skutecznie, a po drugie, na pewno nie dopuszczono by waszego uniżonego sługi do łoża chorego. Nie miałem wielkiej wiedzy na temat działania trucizn (chociaż potrafiłem rozpoznać większość popularnych specyfików), lecz z całą pewnością nikt by nie ryzykował w podobny sposób. Oczywiście sama teza, że Inkwizytorium chciałoby otruć jednego ze swoich funkcjonariuszy, była absurdalna. Znaliśmy lepsze sposoby na pozbywanie się czarnych owiec z własnego stada.
– Zobaczysz, jeszcze napijemy się za twoje zdrowie.
Uśmiechnął się z wyraźnym trudem.
– Otruli mnie, wiesz? – powiedział i zemdlał.
Próbowałem go ocucić, ale nie reagował na moje wysiłki. Natychmiast więc udałem się na poszukiwanie lekarza i miałem szczerą nadzieję, że jego ingerencja Przyniesie pozytywny skutek, gdyż bardzo chciałem usłyszeć następne słowa Luthoffa. Medyk przybiegł co prawda bez zwłoki, jednak po zbadaniu Franza miał ponurą minę.
– Nie pociągnie już długo – zawyrokował. – Uznam za prawdziwy cud, jeśli w ogóle się jeszcze obudzi. Jemu teraz bardziej potrzebna opieka nad duchem niż nad ciałem.
Był prawdziwie zmartwiony, lecz wiemy nie od dzisiaj, że ludzie potrafią odgrywać przeróżne role, kiedy tylko jest im to na rękę. Jakoś jednak nie mogłem sobie wyobrazić, by ten siwy, spokojny mężczyzna, w dodatku licencjonowany medyk Inkwizytorium, truł swego pacjenta.
– Szkoda, że nie poznamy przyczyny tej niepotrzebnej śmierci – rzekłem.
– Ano i medycyna czasem jest bezradna – zgodził się ze mną. – I wierzcie mi, że nawet za sto czy dwieście lat niewiele się zmieni w tej materii. Mechanizm działania ludzkiego ciała jest tak skomplikowany, że jeden tylko Bóg pojął prawa nim rządzące. My wciąż błądzimy niczym dzieci we mgle…
Cóż, dobrze, że przynajmniej stanowił wyjątek wśród adeptów sztuki lekarskiej, gdyż większość z jego kolegów po fachu była zwykle więcej niż pewna siebie, a śmierć pacjenta potrafili uzasadnić na każdy sposób, aby tylko nie własną niekompetencją lub niewiedzą.
– No, nic tu już po mnie. – Odwrócił się na pięcie. – Jeśliby się ocknął, zawołajcie…
Pokiwałem głową i przysunąłem sobie zydel do łóżka Luthoffa. Zamierzałem czuwać przy nim tak długo, jak tylko będzie trzeba, i dowiedzieć się, czy słowa „otruli mnie” były majaczeniem śmiertelnie chorego, bezpodstawnym oskarżeniem, czy też tkwiło w nich choć ziarno prawdy. Jeśli ziarno to rzeczywiście tkwiło, to Mordimer Madderdin zamierzał je wydziobać.
W końcu zobaczyłem, że mój towarzysz się budzi. Musiałem to wykorzystać, gdyż ośmielałem się sądzić, że pozostało mu już niewiele czasu, który spędzi na tym padole łez.
– Franz? Franz? Kto cię otruł, przyjacielu?
Nigdy nie był moim przyjacielem, lecz łączyły nas nie tylko wspólne studia, ale i wspólnie wykonywany zawód. Poza tym umierał, a człowiek konający na łożu śmierci chciałby mieć koło siebie przyjaciela.
– Otruł? – powtórzył, jakby nie bardzo rozumiał to słowo. – Pić…
Nie podałem wody, bojąc się, by mu to nie zaszkodziło, zwilżyłem jedynie gąbkę i przetarłem mu usta. Popatrzył na mnie, w jego oczach pod lśnieniem gorączki widziałem również cień żalu za umykającym życiem.
– Obiecali – wyszeptał. – Odtrutka. Obiecali…
Ha, czyżby więc ktoś zastosował wobec Luthoffa znany od wieków sposób? Najpierw podano mu truciznę, natomiast potem, by utrzymać go w posłuszeństwie, dostarczano odtrutkę, grożąc, że kiedy jej nie zażyje, to umrze? Z kimkolwiek paktował Franz, został oszukany. Ja jednak musiałem się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło i komu służył funkcjonariusz Świętego Officjum.
– Nie możesz umrzeć, przyjacielu – powiedziałem łagodnym tonem.
Nie możesz umrzeć, zanim nie wyjawisz przede mną wszystkich tajemnic, dodałem w myślach.
– Ksiądz… – wyszeptał. – Sprowadź księdza…
Spojrzałem w jego oczy i zobaczyłem, że są puste i martwe. Ciało jeszcze żyło, umysł pracował ostatkiem sił, ale źrenice nie dostrzegały już otaczającego ich świata. Postanowiłem to wykorzystać, prosząc jednocześnie Boga o wybaczenie grzechu, który popełniam wobec umierającego człowieka.
– Pragniesz się wyspowiadać, moje dziecko? – zmieniłem i obniżyłem głos, mając nadzieję, że Franz nie rozpozna mistyfikacji.
– Tak, tak, tak – wyszeptał żarliwie, chwytając mnie za dłoń.
Potem słuchałem jego spowiedzi. Długiej, nieskładnej, przerywanej przez gorączkę, łzy, utratę tchu i pamięci. Umarł, zanim zdążyłem dać mu rozgrzeszenie, co nawet powitałem z ulgą, gdyż dzięki temu nie popełniłem kolejnego grzechu. Odszedłem od jego łóżka i położyłem się na swoim. Miałem wiele spraw do przemyślenia.