Stała tam bardzo długo, jakby żelaznymi mutrami przyśrubowana do żwiru chodnika i do bariery.
Środkiem ulicy po okrągłych kamieniach toczyły się w stronę dworca kolejowego omnibusy i powozy. Nagle wzrok Judymowej zatrzymał się na jednej parokonnej dorożce i osobach w niej siedzących. Byli to młodzi i piękni państwo, ubrani wykwintnie. Dama w skromnym słomkowym kapelusiku zasłaniała jasną parasolką młodego człowieka. Obydwoje śmiali się czegoś i rzucali wokoło siebie szczęśliwe, rozbawione spojrzenia.
Judymowa drgnęła, jakby ją kto pchnął naprzód. Przywołała dzieci i poszła za tą dorożką. Idąc tak, głośno mówiła do siebie:
— Takie szczęśliwe ludzie, takie szczęśliwe… Może mi pomogą… Zbawicielu, Zbawicielu miłosierny…
Dorożka toczyła się wolno i Judymowa biegnąc co sił, miała ją ciągle przed oczyma. Głowy osób jadących co chwila pochylały się ku sobie. Dwa razy prędzej niż w tamtą stronę Judymowa przebyła odległość między dworcem a mostem.
Stanęła na podwórzu stacyjnym mało co później niż dorożka. Właśnie młodzi państwo wysiedli i stali obok, gdy tragarz odbierał z rąk woźnicy dwa kufry. Judymowa nie wiedziała, co pocznie, ale czekała na chwilę, kiedy do tych ludzi przemówi. Dlaczego do nich — nie wiedziała. Istota jej zmieniła się teraz w jeden tylko wybuch woli: przemówi!…
Nagle młoda pani rzekła do swego towarzysza po polsku:
— Weź od niego numer i chodźmy do sali.
Judymowa zachwiała się na nogach. W oczach jej pociemniało. Zbliżyła się do tej pani jak pijana i zaczęła bełkotać wyrazy przeplatane śmiechem, krzykiem i łkaniem:
— Pani! Pani! O, moja przenajśliczniejsza… Pani, pani anielska!
Nieznajomi z uśmiechem życzliwości zwrócili się do niej. Zamienili ze sobą kilkanaście wyrazów francuskich, a potem żywo i ze współczuciem słuchali bezładnej historii przygód. Szczególnie młoda kobieta wypytywała się ciekawie o wszystko.
Judymowa pokazała im bilet i to ich ostatecznie upewniło, że nie mają przed sobą żebraczki ani oszustki. Na rozkaz tej pani tragarz wziął rzeczy z rąk Judymowej i odniósł je na salę razem z walizami. Dzieci dostały po kubku mleka. Wtedy dopiero Judymowa mogła zapłakać. Pani anielska sama przez chwilę miała łzy w oczach. On poszedł z biletem do kasy i siedział tam długo. Wrócił z wiadomością, że wszystko jest dobrze, że na skutek jego reklamacji Judymowa wróci do Amstetten, a stamtąd pojedzie we właściwą drogę, kiedy oni przesiądą się na pociąg idący do Włoch. Sama wzmianka, że się z nimi rozstanie, przejęła Judymowa dreszczem. Uspokoili ją obydwoje zapewnieniem, że teraz jej zginąć nie dadzą, że zobowiążą konduktorów i władze, aby ją odstawiono na miejsce, do Winterturu.
Młoda pani zaczęła pytać się z żywością o rozmaite rzeczy. Między innymi rzekła:
— Pani jedzie z Warszawy?
— Tak, proszę pani, z Warszawy.
— A jakże się pani nazywa?
— Nazywam się, proszę paniusi, Judymowa.
— Jak, Judymowa? — ze zdumieniem pytała piękna dama, otwierając swe śliczne, błękitne oczy.
— Takie nazwisko, proszę paniusi — Judymowa.
— To jest — mąż pani nazywa się… jakże? Judym?
— Tak, Judym.
— Doprawdy? — szepnęła z zaciekawieniem. — A może jakim kuzynem męża pani jest doktór Judym, pan Tomasz Judym?
— To rodzony brat męża! Brat rodzony! — wołała Judymowa. — To paniusia zna brata?
— Tak, znam troszkę — rzekła pani Natalia.
Zwróciwszy się do męża, szepnęła:
— Czy słyszysz?
— Okazuje się, że miałaś wielbicieli ze wszystkich sfer towarzyskich… — rzekł pan Karbowski.
— Chciałabym widzieć teraz naszego ambitnego doktorka…
— Istotnie, byłoby to ciekawe! Jak by też witał swoją rodzinę podróżującą w tak oryginalny sposób…
Sala zaczęła się napełniać. Uderzyły dzwonki, zaszedł przed peron pociąg i Judymowa została usadowiona w klasie trzeciej. Państwo Karbowscy jechali pierwszą. Miało się już pod wieczór.
Na stacjach, gdzie zatrzymywano się po kilka minut, młodzi małżonkowie wysiadali ze swego wagonu i przechadzając się po peronie gwarzyli z Judymową, z dziećmi. Pani Natalia interesowała się zdrowiem małej Karolki, która spała niespokojnie na ręku matczynym. Przynosiła jej to wina, to coś do zjedzenia, to jakieś lekarstwo otrzeźwiające. Dała im nieco nadwiędnięty bukiet kwiatów, pół flaszeczki perfum, wachlarz swój — chłopakowi różne wykwintne drobiazgi.
Gdy ukazywali się na peronie i chodzili ze sobą, żywo mówiąc, pieszcząc się wzajemnie oczyma, ustami i każdym ich wyrazem, Judymowa nie spuszczała z nich oka. Wargi jej szeptały czułe nazwy, słodkie, prostackie, pół-ludowe spieszczenia, a cała dusza oddychała błogosławieniem tych dziwnych, prześlicznych postaci.
— Żeby cię tak wiecznie chciał twój mąż jak teraz!… — szeptała. — Żebyś mu była zawsze luba… Żeby się w tobie kochał do samej śmierci… Żebyście mieli śliczne, duże, zdrowe, mądre dzieci… Żebyś je bez bólu wielkiego rodziła… Żebyś nad nimi po nocach łez dużo nie wylewała…
Bukiet róż trzymała przyciśnięty do ust i poiła się jego zapachem. Wąchała perfumy z lubością i czcią dla jasnej pani. Ta woń podniecała jej wdzięczność i zamieniła ją na tęskny zachwyt. Każdy ruch pani Natalii Judymowa chłonęła oczyma, śledziła jej postać i widziała ją w źrenicach wtedy nawet, gdy pociąg ruszał z miejsca i biegł wśród wzgórz ozłoconych zachodem słońca.
W nocy w Amstetten państwo Karbowscy rozstali się ze swą protegowaną. Zanim wszakże to nastąpiło, konduktor pociągu dążącego w stronę Innsbrucku zajął się nią w sposób tak niesłychanie gorliwy, że ta furia pieczołowitości świadczyła o memento[*] co najmniej pięcioguldenowym. Podróżująca familia ulokowana została w osobnym przedziałku, na klucz zamykanym.
Judymowa do takiego stopnia była znużona, że przez całą noc nie mogła zmrużyć oka.
Leżała na twardej ławce i wytężonym wzrokiem patrzyła w szybę okienną.
Noc była widna, księżycowa. Rozległy horyzont nad ranem zasłonił góry. Grzbiety ich, z początku okrągłe, coraz bardziej szczerbiły się i biegły wyżej. Judymowa widziała góry pierwszy raz w życiu. Ten widok tak niesłychany dla człowieka z nizin i z miasta był jak gdyby dalszym ciągiem dnia minionego. W duszy jej te widoki i zdarzenia odbijały się gdyby w wodzie i tworzyły tam obraz zadziwiający. Patrzyła przez okno nie na góry, lecz na ten obraz w głębi siebie samej. Serce jej drżało i wzrok wewnętrzny wlepiał się w to cudne skupienie rzeczy.
„Co to jest ta ziemia? I czy to ziemia?
Kto są ci przepiękni ludzie, których ujrzała tam pod tym miastem bolesnym?
I czy to ludzie? Kto jej powiedział, żeby szła za nimi? I…?”
Przed tym pytaniem serce jej mdlało i we łzach tonęło. Wtedy w niewysłowionym struchleniu pytała się głębin nocnych, łańcuchów górskich i tego świętego odbicia w samej sobie, odbicia w czymś czułym i wiotkim, jak gdyby w morzu łez:
„Kto ich posłał?”
Najwyższe szczyty były niby posrebrzone blaskiem księżyca. Ich ostre kły miały teraz łagodny ludzki wyraz. Zdawało się, że dumają, że zamyśliły się i patrzą kamiennymi oczyma w lazur bezchmurny, usiany gwiazdami. I jeszcze zdawało się, że tak samo jak człowiek — nie mogą zobaczyć…
Kiedy niekiedy wzrok Judymowej spadał w otchłań, gdy pociąg leciał na skalnych gzymsach arlberskiej drogi. Gdzieś w głębi, w przepaści, w niezmiernych szczelinach snuły się białe, zielonkawe piany wód Innu po sennych, śliskich, czarnych głazach.