Выбрать главу

Gdy się ta rozmowa toczyła, huczały ciągle gromy i zbliżający się łoskot burzy wstrząsnął całą kamienicą. Nikt na to uwagi nie zwracał, tylko panna Helena po każdym silniejszym ataku wichru spoglądała w okna. Pociski nawałnicy biły w nie, jakby kilka pięści chciało skruszyć ramy. Było prawie ciemno. Zaczął prać deszcz ulewny, ponury i bezlitosny. Kiedy niekiedy przeraźliwy blask oświecał pokój. Wtedy wszystkie brązy, okucia, świecidła i lśniące powierzchnie rzucały się w oczy i nagle gasły jakby wchłonięte przez szybkie westchnienie, które w głębi piersi twardy strach zapierał.

— Odbiegliśmy od przedmiotu… — rzekł młody. Głos jego wydał się czymś dziwnym w pomruku napełniającym przestwór.

— Nie odbiegliśmy wcale — mówił Korzecki, którego burza, widać, podniecała, bo mówił z jakąś wewnętrzną nagłością. — Czy dla człowieka, który otrzymał prawdę, istnieją pańskie kryteria? Czy pan postawisz je na drodze takiego człowieka?

— Rozumie się! Każdego obywatela należy przytrzymać za rękę, gdy coś przedsiębierze, i zapytać, czy działa z pożytkiem, zbadać, czy nie idzie wbrew, czy nie psuje tego, co ród ludzki pracowicie zbudował.

— Na mocy takich zasad przybito Jezusa Chrystusa do krzyża. Powiedzieli mężowie: „My mamy prawo nasze i według prawa on umrzeć powinien”.

— Przez to cierpienie świat został zbawiony.

— Potęga zbawienia nie leżała w cierpieniu, lecz w nauce.

— Więc dla pana nie istnieją żadne pewniki? Czyliż nie wiemy na pewno, że dzieciobójstwo albo chińskie mordowanie starców — to są złe rzeczy, a uczucie solidarności między ludźmi — to jest rzecz dobra? Że mówić prawdę jest dobrze, a kłamać źle? I kto by chciał propagować ideę dzieciobójstwa albo niszczyć uczucie solidarności, powinien być usunięty…

— Że mówić prawdę jest dobrze, a kłamać — źle, tego ja, na przykład, który tu z panem siedzę w jednym pokoju, wcale nie jestem pewny. Częstokroć mówienie, a nawet wyznawanie kłamstwa jest najwyższą cnotą, zasługą i bohaterstwem. Jest ono zupełnie takie samo jak mówienie prawdy. Pozostawiam człowiekowi zupełną swobodę mówienia prawdy albo kłamania. Co jeden człowiek może wiedzieć o prawdzie albo fałszu duszy drugiego człowieka? W sercu ludzkim są takie oceany, pustynie, góry i wędrujące lodowce… Chrystus powiedział: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”. Oto wszystko. A co do tych dzieciobójstw, niewolnictw, to dialektycznie pan mię pobije, bo z takich pytań wywinąć się nie zdołam. Nie mam wyjścia. Istotnie, wszyscy wiemy na pewno, że wypoliczkowanie paralityka to jest zła czynność. I kto by to uczynił, powinien być skrępowany. To jest sylogizm — nie ma co. Ale czy pan sobie może wyobrazić człowieczeństwo, jakie mamy na myśli, i tego rodzaju uczynek? Szerzenie idei niewolnictwa jest niemożliwe wśród takich ludzi tak samo, jak niemożliwa to jest rzecz, żebyśmy dwaj weszli do towarzystwa, gdzie zgromadziły się subtelnie wychowane kobiety, i żebyśmy tam zaczęli prowadzić jakąś karczemną rozmowę albo, dajmy na to, pozrzucali ubranie. Dialektycznie można dowieść, że jest możliwe takie nasze zachowanie się, ale sam postępek de facto[*] — nie jest możliwy. A przecie nie ma żadnego pisanego prawa, które by zabraniało tej swobody. To cząsteczka właśnie tego uczucia solidarności, które wszystko przeniknie, dyktuje nam tok rozumnej, miłej i dla wszystkich przyjemnej rozmowy. Złe niewątpliwie jest tylko jedno: krzywda bliźniego. Człowiek — jest to rzecz święta, której krzywdzić nikomu nie wolno. Wyjąwszy krzywdy bliźniego, wolno każdemu czynić, co chce.

— Idylla, proszę pana, idylla, czyli Arkadia [*]. Krzywda bliźniego… Dobre sobie! A cóż to jest krzywda? Gdzież jej granica?

— Granica krzywdy leży w sumieniu, w sercu ludzkim.

— No, proszę pana, czyż to nie są żarty?

— Nie. To jest myśl najbardziej twórcza ze wszystkich. Na niej świat stoi. Niech no pan pomyśli, co by z nim było, gdyby wymazać te słowa: „Po tym poznają, żeście uczniami moimi, jeśli się wzajem miłować będziecie” [*]. Miłość między ludzi należy siać jak złote zboże, a kąkol nienawiści trzeba wyrywać i deptać nogami. Czcij człowieka… — oto nauka.

— Szybkość postępu ludzkiego zależy od rozwalenia czynników, które w poprzek jego łożyska się kładą.

Dyrektor nachylił się do Judyma i półgłosem szepnął:

— Wyznam panu, że wcale nie wiem, o co ci panowie sprzeczają się między sobą z taką zajadłością.

Korzecki, rozmawiając w dalszym ciągu ze swym antagonistą, zwrócił się raptem w tę stronę i rzekł:

— W istocie… de lana caprina[*].

— Jakże zimno… — szepnęła piękna panienka, z trwogą spoglądając w okno.

— Boi się pani trochę — pytał Korzecki. — Prawda, boi się pani?

— Ależ gdzież tam… Tylko tak raptownie się oziębiło. I ta ciemność.

— Aha, ta ciemność… — Po chwili mówił: — Jakże biednym jest ten, kto teraz iść musi nieznaną, straszną drogą. Kto spieszy się do niewiadomego celu, kto idzie, idzie bez końca… Ten „pielgrzym, co się w drodze trudzi przy blaskach gromu…”[*]

Ziarna gradu zmieszanego z deszczem zaczęły ciąć w szyby. Rozmowa przycichła.

Judym wstał ze swego miejsca i patrzał w okno. Pośród ulewy i mroku buchał kiedy niekiedy płomień wielkich pieców.

Doktor był nieswój. Myślał o narzeczonej. Ulegał złudzeniu, że gdy się skończy ta burza, gdy zblednie ciemność, to jakaś wieść, jakieś echo, jakiś wyraz da się słyszeć… Ciche westchnienie niby-pociechy wyrwało się z jego piersi. Pisał już list i podał adres. Któż wie, może jaki traf dziwny stamtąd, z tych miejsc ukochanych, przyniesie słowo… Może i ona w tej chwili patrzy się w burzę, może te same uczucia jak prędkie błyskawice oświetlają żałobne mroki…

— Pan doktór, jak słyszałem, wraca właśnie z Paryża? — zagadnął znienacka dyrektor.

— Dwa lata już minęły od mojego powrotu…

Korzecki zwrócił się z żywością w ich stronę i czekał tylko chwili, żeby się do tego dialogu przyłączyć.

W tym samym momencie lokaj odchylił portierę i złożył ukłon pannie Helenie. Ta wstała i prosiła na herbatę. Przeszli do sąsiedniego pokoju i zasiedli przy obszernym stole zastawionym mnóstwem talerzy, półmisków, szkieł lśniących.

Młody Kalinowicz siedział przy Judymie. Zawiadomił go, że dopiero co skończył politechnikę w Charlottenburgu[*], że wraca tam jeszcze dla „zrobienia doktoratu”, a tymczasem przypatruje się temu rynsztokowi, którym złoto płynie do Francji.

— Panie! — wołał — włosy powstają na głowie, kiedy się patrzy na to, co się tu dzieje. Nie chcę ubliżać nikomu, ale taka, na przykład, pomoc lekarska odbywa się w sposób zupełnie pocztowy. W dniu oznaczonym lekarz, „mający pod sobą” z osiem fabryk, jedzie z miejsca na miejsce… Czy to panu nie sprawia czasem przykrości?

— Nie, Boże broń… Pragnąłbym sam znaleźć tutaj zatrudnienie, więc muszę poznać stosunki do gruntu i z każdej strony.

— Czy tak? A wie pan, że to ciekawe… Więc pan pragnąłby tu osiąść… I poczynił pan już w tym celu jakieś kroki?

— Nie, wcale.

— Czy ma pan jakie znajomości?

— Żadnych.

— Ach, tak.

вернуться

de facto (łac.) — w istocie, w rzeczywistości

вернуться

Arkadia — kraina w starożytnej Grecji (na Peleponezie), gdzie głównym zajęciem ludności było pasterstwo. W późniejszych wiekach przedstawiana przez poetów jako kraina szczęśliwości

вернуться

„Po tym (wszyscy) poznają, żeście uczniami moimi…” — wg Biblii słowa te wyrzekł Chrystus do apostołów podczas ostatniej wieczerzy

вернуться

de lana caprina (łac.) — (spór) o kozią wełnę, czyli o rzecz błahą

вернуться

„pielgrzym, co się w drodze trudzi…” — słowa z Hymnu o zachodzie słońca Słowackiego

вернуться

Charlottenburg — w owym czasie oddzielne miasto pod Berlinem, obecnie jedna z jego dzielnic