Выбрать главу

Wtedy drab podniósł głowę i otworzył oczy.

Były to duże, jasnoniebieskie oczy…

Ręka Judyma, w której trzymał kubek, zdrętwiała jakby od gwałtownego zimna.

Przemytnik wypił chciwie jeden kieliszek, drugi, trzeci. Potem, nie kiwnąwszy głową, otworzył drzwi i znikł w czarnej czeluści nocy, którą zalewała nawałnica.

We dwie godziny później Judym wracał z Korzeckim do domu powozem. Deszcz ustał. Była ciemna noc, pełna oparu i wstrętnego chłodu. W mroku niezdobytym zdawały się chodzić cielska mgliste, białawe, zgniłych wyziewów. Drogi były zalane wodą, która spod kół z wrzeszczącym sykiem rozlatywała się na wsze strony. Gdy wyjechali z zaułków, Korzecki wstał ze swego miejsca i trzymając się rękoma sztaby przedniego siedzenia coś furmanowi tłumaczył. Siadając rzekł do Judyma:

— Może zechcecie przejechać się? Czas pyszny! Wilgoć…

Po chwili dodał:

— Możemy jechać do krawca, któremu oddam zaraz ten materiał na ubranie. Po co to mam trzymać w domu? Nieprawdaż? Miejsce tylko zawala i nic więcej…

— Jak uważacie. Co do mnie, to przejechałbym się z ochotą.

— Więc wal, bracie, a ostro, ostro… Dostaniesz tylego rubla jak przednie koło.

Konie, ściągnięte batem, skoczyły z miejsca i poszły. Jechali dosyć długo, w milczeniu.

W pewnym miejscu ukazały się lampy elektryczne otoczone grubymi mgłami. Światło zanurzone tworzyło dokoła siebie kręgi smutne niby obwódki, które są cieniami oczu ludzi chorych. Między drogą a tym światłem leżały jakieś martwe wody. Sinawe lśnienie pełzało po ciemnych falach płaskiego zawaliska. Szło z biegiem powozu, biegło z nim, jakby pewna wskazówka ostra, z ciemności nocnej wychodząca.

— Gdzie my jesteśmy?

— Nad kopalnią.

— A skąd tu ta woda?

— Pokład węgla jest tu bardzo gruby, ale w głębokości paruset metrów. Ten węgiel jest już wybrany. Ziemia się osunęła w próżnię, wgięła się jej powierzchnia. Teraz w takiej miednicy gromadzi się woda.

Umilkł. Znowu jechali długo, nic do siebie nie mówiąc. Byli w jakichś polach. Korzecki siedział wtulony w kąt trzymając na kolanach swój pakunek. Zaczął coś szeptać.

— Co powiadacie? — zapytał doktor.

— Nic, ja tak do siebie często mamroczę. Czy pamiętacie taki wiersz:

Żem prawie nie znał rodzinnego domu, Żem był jak pielgrzym, co się w drodze trudzi Przy blaskach gromu…[*]

Judym nic nie odpowiedział.

— „Żem był”… Co za straszne słowo!…

Była to niewymowna minuta wcielenia się dwu ludzi w jedno…

Korzecki odezwał się pierwszy:

— Musiały wam się głupimi wydawać moje dzisiejsze popisy. Paplałem jak pensjonarka.

— Jeżeli mam prawdę powiedzieć…

— Właśnie. Ale to było konieczne. Miałem w tym swój interes. Czy nie rozumieliście, o co mi chodzi?

— Były chwile, że doświadczałem wrażenia, jakbyście mówili na przekór sobie.

— A gdzież tam! To nie.

— Więc myślicie, że zbrodnia jest to absolutnie to samo co cnota?

— Nie. Myślę tylko, że „zbrodnia” powinna być tak samo wyzwolona jak cnota.

— Ach!

— Duch ludzki jest niezbadany jak ocean. Spojrzyjcie w siebie… Czy nie zobaczycie tam ciemnej otchłani, w której nikt nie był? O której nikt nic nie wie? Siłą przymusu ani żadną inną nie może być wytrzebione to, co nazywamy zbrodnią. Wierzę mocno, że w tym duchu nieogarniętym sto tysięcy razy więcej jest dobra — ależ co mówię! — w nim wszystko, prawie wszystko jest dobre. Niech tylko będzie wyzwolone! Wtedy okaże się, że złe zginie…

— Czyliż w to można uwierzyć?

— Widziałem gdzieś rycinę… Na słupie obwieszony został zbrodniarz. Tłum sędziów schodzi ze wzgórza. Na każdym obliczu maluje się radość, zwycięstwo… Każą mi wierzyć, że ten człowiek był winien.

— A cóż wam dowodzi, że tak nie było. Może to był ojcobójca? Co wam pozwala czynić przypuszczenie, że tak nie było?

— Mówi mi o tym… Dajmonion[*].

— Kto?

— Mówi mi o tym coś boskiego, co jest we mnie.

— Cóż to jest?

— Mówi mi to w głębi serca. W jakimś podziemiu to słyszę… Poszedłbym i całował stopy tego, co zawisł. I gdyby tysiące świadków wiarogodnych przysięgły, że to jest ojcobójca, matkobójca, zdjąłbym go z krzyża. Na podstawie tamtego szeptu… Niech idzie w pokoju…

Furman zatrzymał się przed jakimś domem.

Było tak ciemno, że Judym ledwo odróżniał czarną masę budowli. Korzecki wysiadł i znikł. Przez chwilę słychać było szelest jego kroków, gdy brnął w kałużach. Później otwarły się jakieś drzwi, pies zaszczekał…

Asperges me…

W sąsiedztwie miał Korzecki jeden dom znajomy, gdzie czasem, raz około Wielkiejnocy, bywał z wizytą. Była to niezamożna, prawie uboga familia szlachecka. Ci państwo dzierżawili kilkusetmorgowy folwark donacyjny [*] w lichej, kamienistej glebie. Jechało się do tej wioski lasami, po wertepach, jakich świat nie widział.

Pewnego dnia, wróciwszy z włóczęgi pieszej na obiad, Judym zastał we wspólnym mieszkaniu ucznia gimnazjum, który czerwieniąc się i blednąc rozmawiał z Korzeckim daremnie usiłującym go ośmielić. Gdy Judym wszedł, gimnazista ukłonił mu się kilkakroć i jeszcze bardziej spuszczał oczy.

— Pan Daszkowski… — rekomendował go inżynier. — Przyjechał prosić was, czy byście, panie konsyliarzu, nie chcieli odwiedzić jego chorej matki. Są konie. Ale was uprzedzam, że to dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu?

— A tak, droga… bardzo zła…

— Ech, źle pan usposabia doktora! Trzeba było zapewnić, że jak po stole…

— A tak… aleja…

— Niechby pocierpiał.

Uczeń, nie wiedząc, co mówić, miął tylko czapkę w rękach i przestępował z nogi na nogę.

— A na co chora mama pańska? — zagadnął Judym tonem jak najbardziej delikatnym, tym głosem, co jest jak ręka czuła i dźwigająca do góry z całej mocy, z całej duszy.

— Na płuca.

— Czy kaszle?

— Tak, proszę pana doktora.

— I dawno to już?

— Tak, już dawno.

— To jest… jakie dwa, trzy lata?

— Jeszcze dawniej… Jak tylko zapamiętam…

— Jak tylko pan zapamięta, mama była chora?

— Kasłała, ale się do łóżka nie kładła.

— A teraz leży?

— Tak, teraz już tylko ciągle w łóżku. Już mama nie może chodzić.

— Dobrze, proszę pana, to pojedziemy. Można zaraz.

— Jeżeli tylko pan doktór…

— O, musimy naprzód zjeść obiad — to darmo! — wtrącił się Korzecki.

— Ale jeśli pan doktór… — z pośpiechem mówił uczeń.

W tej samej chwili zauważył, że pali głupstwo, i do reszty się zmieszał.

— Widzi pan… doktór musi się najeść. A i pan pewno głodny, panie Olesiu.

— Ja… o, nie! Ja nie. Pan inżynier tak łaskaw…

Wkrótce dano obiad.

Uczniaczek wzbraniał się, jadł półgębkiem i ani na chwilę nie odrywał oczu od talerza. Korzecki tego dnia był jakiś zimny i skulony. Rozmawiał z trudem. Gdy konie przed dom zaszły i Judym już schodził, inżynier ujął młodego chłopczyka za szyję i wlókł się tak z nim po schodach.

Na samym dole rzekł:

— Niech się pan pokłoni ode mnie mamie, ojcu. Chętnie bym państwa odwiedził, ale cóż… Żadną miarą… Tyle tu roboty. Niech pan jednakże powie mamie, że da Bóg, zobaczymy się wkrótce.

вернуться

Żem prawie nie znał… — cytat z Hymnu o zachodzie słońca (inc. Smutno mi, Boże!) Juliusza Słowackiego

вернуться

Dajmonion (gr.) — według greckiego filozofa Sokratesa (469–399 p.n.e.) głos wewnętrzny pochodzenia boskiego, powstrzymujący człowieka przed niewłaściwymi czynami.

вернуться

folwark donacyjny — w Królestwie Polskim majątki skonfiskowane Polakom rząd carski przekazywał w darze „zasłużonym” urzędnikom i wyższym oficerom (nowi właściciele majątki te najczęściej puszczali w dzierżawę).